Podróż 5 kontynentów w 5 miesięcy
- 02 czerwca 2009 z Krakowa wyruszamy w naszą wymarzoną podróż dookoła świata.
- Nasza trasa będzie wyglądać następująco:
- Kraków > Limerick > Londyn > Johannesburg > Singapur > Auckland > Rarotonga > Los Angeles > Londyn > Limerick > Kraków.
- W Limericku w Irlandii zabawimy około 10 dni, później odwiedziny Londynu i 15.06 wielki początek etapu Afrykańskiego.
- Lądujemy w Johannesburgu w Republice Południowej Afryki, gdzie mamy zamiar spędzić około miesiąca. Być może odwiedzimy w tym czasie również Namibię.
- W połowie lipca wylatujemy z RPA w kierunku Singapuru. W ciągu dwóch miesięcy w Azji Południowo – Wschodniej planujemy zawitać do Wietnamu, Laosu, Kambodży, Tajlandii, Malezji i Indonezji.
- Kolejny przystanek to Nowa Zelandia, gdzie zostaniemy 2 tygodnie.Następnie 10 dni w stolicy Wysp Cooka, rajskim Rarotonga na południowym Oceanie Spokojnym w Polinezji.
- Dalej, po długim locie nad Pacyfikiem, lądujemy w Los Angeles, skąd przez Kalifornię, Nevadę, Arizonę przejedziemy do Utah i z powrotem.
- Z początkiem listopada wracamy do Europy: ponownie przez Londyn i Limerick do punktu wyjścia - czyli do Krakowa.
- Tak wygląda plan. A dokąd naprawdę poniosą nas nogi i serca, to się jeszcze okaże…
- Zapraszamy na naszą stronę http://www.mclong.webs.com/
- SERDECZNIE DZIĘKUJEMY KOLUMBEROWI za objęcie naszej wyprawy PATRONATEM MEDIALNYM! Jesteśmy zaszczyceni i bardzo wdzięczni!

Przygotowania 2009-05-04
Lawina przygotowań do naszej wyprawy ruszyła.
Mamy już bilety, typu RTW (Round The World, zakupione w Travel Nation) . Oprócz kluczowych połączeń samolotowych, na trasie poruszać będziemy się głównie miejscowym transportem, tudzież korzystać z uprzejmości lokalnych kierowców (autostop, agencje „arranged lifts”).
Co do formy podróży, zależy nam najbardziej na poznaniu ludzi i ich kultur z jak najbliższej perspektywy. Mamy zamiar skorzystać w tym celu z takich możliwości jak: Couch Surfing, wolontariat, Home / Family Stay, co umożliwi nam przebywanie wśród lokalnych mieszkańców.
Wszystkie konieczne szczepienia na szczęcie mamy ważne jeszcze z ostatnich wyjazdów (WZW A, WZW B, błonica, tężec, polio, dur brzuszny, wścieklizna). Zastanawiamy się jeszcze "tylko" nad wyborem profilaktyki antymalarycznej. Ciężki to wybór...
Pakowanie... UF! Ze sprzętu zabieramy tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Co do ubrań, wiemy dobrze, iż kupić w razie potrzeby można po drodze niemal wszystko i to w wielu przypadkach za grosze (tudzież aty, seny, satangi). Przygotowujemy się więc głównie na porę deszczową w Azji i trekking. Poza tym apteczka, jakieś kosmetyki, śpiwory, aparaty.
I choć wydaje się, że pomyśleliśmy juz o wszystkim, lista sprawunków powiększa się z dnia na dzień. Na szczęście mamy jeszcze 4 tygodnie, które po prostu MUSZĄ wystarczyć. Trzymajcie kciuki ;)

IRLANDIA 2009-06-13
Nasza podróż naprawdę się zaczęła. 2 czerwca po niespełna 3-godzinnym locie z Krakowa wylądowaliśmy w Shannon, w południowo-zachodniej Irlandii, gdzie pierwszym widokiem był znak „Welcome to Ireland” – „Witamy w Irlandii”. Miły początek. Kolejną przyjemną niespodziankę sprawiła nam pogoda.
Z Polski wylecieliśmy opatuleni w polary i kurtki przeciwdeszczowe, a tutaj – ta wietrzna i deszczowa wyspa przywitała nas pięknym bezchmurnym niebem i upałem.Z lotniska ruszyliśmy w stronę Limericka, małego – aczkolwiek jednego z największych miast irlandzkich (bodajże trzecie co do wielkości, ok. 90 tys mieszkańców), w prowincji Munster, nad rzeką Sionna (Shannon). W drodze od razu zachwycił nas krajobraz: morze zieleni. Irlandczycy mają ponoć 30 określeń koloru zielonego - i faktycznie: tyle jego odcieni zdaje się mieć sama trawa, która rośnie i zieleni się tu przez cały rok. Poza granicami miasta mijamy sielskie farmy, z kolorowymi domkami, blaszanymi stodołami, krowami, traktorami i belkami siana. Płoty są niskie (na ok. pół m.) a fronty domów zawsze zwrócone w stronę drogi, przez co ma się wrażenie przyjazności i otwartości tych idyllicznych wręcz zagród. Do tego popielate ruiny obrośnięte bluszczem, porozrzucane to tu to tam. A to kawałek starej baszty, a to opuszczony domek z kamienia. A wszystko to zatopione w tej bezmiernej zieleni, która koi nasze oczy.
Na obszarach wiejskich drogi są w stylu "polskim” – dość dziurawe i nierówne. Autostrady za to, może poza osobliwymi rondami na samym ich środku, są pierwsza klasa. Także po krótkiej 20 minutowej jeździe docieramy do Limericku. Samo miasto składa się z centrum i obszernego przedmieścia. Centrum jest ciekawe, zabytkowe, szare i ceglane, przedmieścia nowoczesne, nieco bardziej kolorowe i zazielenione, pełne krótko przystrzyżonej trawy, wypielęgnowanych mini - ogródeczków frontowych z palmami i kwiatami, ale dość monotonne – taka sobie typowa suburbia.
Stare miasto to przede wszystkim warty zwiedzenia, częściowo tylko zachowany (ściany, wierze i fortyfikacje) zamek Króla Jana z XIII w., położony nas samą rzeką oraz majestatyczna katedra św. Marii z XII w, która wraz z otaczającym ją starym cmentarzem w celtyckim stylu (najstarszy nagrobek jaki widzieliśmy datuje się na wiek XVIII) sprawia niesamowite, mroczne wrażenie. Spacerując dalej po zabytkowym centrum mijamy jeszcze wiele innych bardzo starych kościołów i budowli z popielatego kamienia, wciśniętych między szeregowe, najczęściej jednopiętrowe domy, z licznymi pubami i sklepami na parterze. Przechodząc mostem na drugi brzeg rzeki z najstarszej części miasta trafiamy na szersze ulice z wyższymi kamienicami, stanowiące część handlowo – rozrywkową miasta. Pełno tutaj sklepów, restauracji z najróżniejszymi kuchniami świata (nie napotkaliśmy ani jednej z typowym irlandzkim jedzeniem, choć nie żebyśmy koniecznie chcieli spróbować ;)), banków, no i przede wszystkim pubów z szyldami Guinnessa i oferujących relacje sportowe z hurlingu (ogromnie tutaj popularna, szalona, jedna z najszybszych gier świata – nie pytajcie na czym polega, chyba na strzelaniu bramek, dla nas jakby połączenie golfa z polo i piłką ręczną, przy czym piłka ma rozmiar tenisowej), rugby i piłki – tej naszej swojskiej nożnej, ale i tej w wersji irlandzkiej: futbol gaelicki to następna zagadkowa dla nas mieszanka, tym razem koszykówki, piłki nożnej, rugby i siatkówki.
Mieszkańcy Limericku, ci których poznaliśmy, okazali się bardzo przyjaźni. Jedna starsza miejscowa pani, która zaczepiła nas na ulicy, po tym jak zapytała czy uważamy, iż powinna iść do fryzjera (ugh? „eee... nie, skąd, Pani trwała na krótkich wałkach wciąż wygląda świetnie, prawdziwy hit!”) zagadnęła skąd przyjechaliśmy. Po tym jak odpowiedzieliśmy, że z Polski, machnęła ręką i na odchodne zawołała już z drugiej strony ulicy: „no tak, wiadomo, jak wszyscy”.
Istotnie, Polaków jest w Limericku pełno. Polski słyszy się na każdym kroku, są polskie sklepy, klub sportowy, polskie kliniki, itd. Różne źródła podają, że mieszka tu obecnie od 8 do 15 tys. Polaków. Zasiedlamy Irlandię... Poznaliśmy jednak również innych ”przybyszów” z nowych krajów Unii, ze Słowacji, Litwy, Estonii. W większości są zadowoleni z warunków życia tutaj, choć pracy zaczyna brakować. Kryzys dość ciężko dotknął Irlandię, a główny motor napędowy gospodarki Limericku, fabryka Della, przenosi się do... Łodzi.
Z ciekawostek: z Limericka pochodzi zespół „The Cranberries”.
Wykorzystując piękną pogodę przez pierwsze kilka dni, zwiedziliśmy nie tylko miasto, ale i jego okolice. Lekkie szlaki przez wsie, łąki i pola są idealne na kilkugodzinne spacery. Cisza, świeże powietrze, cudne widoki, bardzo... zielone oczywiście. Nawet powietrze zdaje się nam pachnąć tu zielono: jak mieszanka wilgotnego mchu, soczystej trawy i szuwarów.

IRLANDIA 2009-06-13
W piątek pojechaliśmy do Kilkee zobaczyć sławne klify na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego. Warto było! Jeśli ktokolwiek z Was będzie w Irlandii, koniecznie zobaczcie klify! Wrażenia są nie do opisania.
W ostatniej chwili, za namową naszego polskiego gospodarza, zdecydowaliśmy się zawitać do Kilkee, małego, urokliwego turystycznego miasteczka w sąsiednim Hrabstwie Clare, zamiast do ponoć zbyt skomercjalizowanej części klifów w Moher, gdzie wszechobecne barierki nie pozwalają zejść na dół. Wyjechaliśmy rano, by zdążyć zobaczyć wszystko co zaplanowaliśmy przed przypływem. W czasie odpływu zejść można na sam dół klifów, by zobaczyć obrośnięte różnymi roślinami i żyjątkami morskimi śliskie czarne skały, jaskinie z kapiącą ze sklepienia słoną wodą i niewielkie wodospady. Na górze nieustannie wieje silny wiatr, trawa jest miękka jak najwygodniejszy materac, aż zapada się pod stopami; a odgłosy – poza wiatrem – to fale uderzające o skały i brzmiące jak krzykliwe kłótnie skrzeczenie mew. Ocean ma kolor głębokiego granatu i jest ciągle bardziej lub mniej wzburzony. Wszystkiemu temu zawdzięczamy niesamowite wrażenie dotarcia gdzieś na koniec świata, gdzie natura jest zarazem zapierająco dech piękna i surowa.
Po południu zobaczyliśmy dalsze klify i latarnię morską w niedalekiej okolicy Loop Head. Niezbyt wielka, biała latarnia nadaje tej scenerii wichrowych wzgórz wyrazu tajemniczości, jednocześnie nie odbierając nic z jej surowości. Przez chwilę żałowaliśmy, że nie zabraliśmy ze sobą namiotu, gdyż wspaniale byłoby zostać na noc by posłuchać tych otaczających nas, zagłuszanych wręcz myśli, niesamowitych odgłosów dzikiej natury zatopionej w ciemności, a miękka jak gąbka trawa prosiła się wręcz o drzemkę. Z drugiej strony - pewnie zdmuchnęłoby nas razem z namiotem prosto do Atlantyku...
Po okolicy rozrzucone są farmy, tutaj jakby bardziej tradycyjne, z silniejszą swojską wonią i trochę mocniej sfatygowane niż te w głąb kraju. W drodze powrotnej natknęliśmy się również na zrujnowany, stary cmentarz z ruinami kościoła, piękną kamienną plażę z kutrami rybackimi oraz wysłużony, drewniany pub z szyldem informującym: "najbliższy pub do Nowego Jorku”.
Dzień na klifach był wspaniały i, jak się okazało, był też ostatnim bezdeszczowym dniem podczas naszego pobytu. Dlatego mieliśmy szczęście, iż intensywnie wykorzystaliśmy te zdaje się wszystkie dni słoneczne irlandzkiego lata ;). Na koniec pobytu chodziliśmy sobie znów po mieście i okolicy w pelerynach i spędzaliśmy miły czas z naszą rodzinką, znajomymi i Guinnessem.
Irlandia stała się dla nas dzisiaj symbolem idealnie współgrającej sielanki i surowości natury.

Anglia 2009-06-30
W Londynie spotkalismy sie z naszymi drogimi przyjaciolmi, bylo troche do nadrobienia po dlugim nie wiedzeniu sie. Zalatwilismy tez kilka ostatnich spraw, glownie sprawunki, ktorych nie moglismy dostac w Polce (tj. spray przeciw komarom z jedynym niezawodnym DEET 100%, polecamy w strefy malaryczne, tropiki!). I tak 15.06 stawilismy sie na lotnisku Heathrow, by wyleciec do Johannesburgha w RPA. Bylismy bardzo podekscytowani, takie to wydawalo sie nierealne, ze za „zaledwie” 11 godzin mielismy postawic nasze stopy na samym poludniu ziemi afrykanskiej!
Na lotnisku, zeby nie szlo tak wszystko jak po masle, roztargal nam sie jeden z plecakow, takze bagaz pojechal oklejony w srebrna tasme, ktora na szczescie mielismy ze soba. Ciekawe kiedy uda nam sie to pozszywac, penwnie ta srebrna tasma objedzie swiat dookola, jak znamy zycie ;).

RPA > Johannesburgh, Pretoria 2009-06-30
Po 11 godzinach dosc nieprzyjemnego lotu wyladowalismy nastepnego dnia rano (16.06) na afrykanskiej ziemi.
W samlocie wszysytko szlo jakos nie tak… Virgin Airlines troche nas zawiodlo. Byl to jden z tych lotow, gdzie w przedniej czesci samolotu nikt nigdy sie nie skarzy: szampan i prawdziwe lozka (!) a w tyle, no jak to w tyle… 8 rzedow sardynek przygotowanych na te ciezkie 11 godz. Jednak tym razem wszystko sie psulo, wiekszosc stewardes byla zajeta naprawianiem, tak ze reszta serwisu jakos nie szla w ogole. Natomiast miejsca, szczegolnie dla Clonga, ktory ze swoja masa i wzrostem w ogole malo gdzie pasuje, tym razem okazaly sie wyjatkowo nietrafione, ze tyle tylko napomkne… No w kazdym razie nie ma co narzekac, zapewne czekaja nas nie takie niewygody po drodze. No i najwazniejsze, szczesliwie wyladowalismy w RPA.
Na lotnisku dostalismy (bezplatne) wizy na 1 miesiac. Czekala na nas Ri, przemila nowa znajoma z Couch Surfing, ktora zabrala nas do siebie, do Pretorii. Po okolo 45 minutach jazdy dotarlismy do stolicy RPA. Johanesburgha w zasadzie nie widzielismy wcale. Okolice przy autostradzie nie zrobily na nas jakiegos piorunujacego wrazenia, ktorego spodziewalismy sie zaraz po wyjsciu z samolotu... Pogoda jak polska jesien, dookola sucha trawa i pomaranczowo – slomiany krajobraz, przypominajacy przez swoje kolory sawanne. Co wieksze rosliny i drzewa pozostaly zielone. Po obu stronach budowy, przygotowania do Mistrzostw Swiata w pilce noznej 2010. Dzien dosc cieply, ale nie goracy, natomiast powietrze nie mialo dla nas zadnego specyficznego zapachu.
Dopiero po zblizeniu sie do Pretorii poczulismy, ze jestesmy gdzies w innym swiecie. Miasto z daleka przywitalo nas bardzo ladna panorama. Na tle zielono – pozolklych drzew wynurzaja sie wiezowce, najczesciej w ceglastym kolorze, takie staromodne, nie jak nowoczesne szklane drapacze chmur, a raczej jak zwykle mieszkalne wielopietrowce porozrzucane po licznych wzgorzach. Na pierwszym planie rozciagal sie ogromniasty, nie konczacy sie po prostu budynek uniwersytetu – ponoc najwiekszego na swiecie (100.000 studentow). Imponujacy!
Ri okazala sie przemila, otwarta dziewczyna. Dala nam caly pokoj do dyspozycji, gdzie szybko sie rozgoscilismy i rzucilismy na lozko by odespac ostania meczaca noc. Wieczorem wziela nas na kolacje do lokalnego baru, jedlismy pyszny smazony ryz z kolorowymi paskami rozmaitych warzyw, tj. Mini – kukurydza, dynia, fasola i kilka innych, nam nieznanych. Pycha.
Nastepnego dnia udalimsy sie w pierwszej kolejnosci do Ambasady Namibii by zlozyc podanie o wizy. Spacer byl dosc dlugi i przyjemy, choc zobaczenie mieszklanych dzielnic Pretorii bylo dosc szokujacym wydarzeniem. Bylismy bowiem przygotowani na domy z okratowanymi oknami i to wszytko co czynia mieszkancy miast o wysokiej przestepczosci, by sie odgrodzic od tego tak groznego rzekomo swiata, ale te istne zasieki mimo wszytko nas – co najmniej – zadziwily. Kraty w oknach i podwojnych drzwiach, ogrodzenia (najczesciej wysokie mury) wykonczone drutem kolczastym (co najmniej pol - metrowym) lub drutami pod wysokim napieciem, liczne znaki ostrzegawcze: „Armed responce” (reakcja bronia)... Wszystkie te zasieki sprawily, ze poczulismy sie naprawde nieswojo. Czy jestesmy w strefie wojny?
Po drodze, pomijajac zasieki, zobaczylismy wiele pieknych budowli, takich jak ogromny Union Building na wzgorzu, gdzie obraduje poludniowoafrykanski parlament. Budynek otoczony jest uroczym parkiem.
W Ambasadzie namibijskiej zlozylismy podanie o wize, ktora miala byc do odebrania nastepnego dnia, po uiszczeniu oplaty (ok. 470 Randow = 47 Euro) i doniesieniu 2 zdjec i biletow autobusowych do i z Namibii. Plan byl taki, by nastepnego dnia wyruszyc autobusem do miasteczka Upington w poln. – zach. czesci RPA, a stamtad do Windhoek w Namibii. Dalej zobaczyc Namibie i wrocic do Cape Town, po czym wybrzezem przejechac z zachodu na wschod do Durbanu a stamtad do Johanesburgha (czy Jo-Burgha jak nazywaja go tutejsi) na samolot do Singapuru. Jednakze jak sie okazalo, wszytkie bilety do Upington, gdzie komunikacja uczeszcza dosc rzadko, zostaly wysprzedane na nastepne kilka dni. Nie chcielismy tak dlugo czekac w Pretorii, gdyz nie bylo tu tak wiele do roboty. Postanowilismy zmienic wiec kierunek i odbyc to samo kolko, tylko w przeciwnym kierunku, zostawiajac Namibie na koniec. W drodze na stacje po bilety zwiedzilimy cale centrum miasta. Church Square jest najbardzej reprezentacyjna jego czescia, gdzie przecinaja sie glowne arterie miejskie i gdzie zycie tetni na calego. Zatrzymalismy sie tu na „obiad” (w postaci bananow i bulki na publicznym zielencu ;)) i poobserwowalismy ludzi: dzieci spieszace sie z i do szkoly, sprzedawcow kramikow z lodami i owocami, pucybutow oraz cala reszte ucinajaca sobie drzemke lub piknikujaca w sloncu na trawce. Dookola zas niesamowity ruch na ulicach, klaksony mini-taksowek (minibusy) zachecajacych do skorzystania z ich uslug, wielkich dwupietrowych autobusow miejskich probujacych przecisnac sie przez ten tlum.
Nieco pozniej zwiedzilismy Muzeum Kultury Poludniowoafrykanskiej, bardzo ciekawe wystawy od prehistorii do czasow apartheidu i wspolczesnosci. Plus kilka osobliwosci, np. posiwieconych historii papierosow.
Ze stacji, na ktorej bezowocnie probowalismy dostac jakikolwiek srodek transportu do Upington, wrocilismy na nogach do mieszkania Ri na przeciwnym krancu miasta. Niezle sie tego dnia uchodzilismy i bardzo duzo Pretorii zobaczylismy. Wiekszosc mieszkancow mieszka tu w blokach, tak jak w polskich miastach. Sa tez przedmiescia, te bogatsze z domami jedno- i wielorodzinnymi oraz te biedniejsze z malutkimi chatkami, czy to z blachy czy to z cegly. Te biedniejsze jak sie latwo domyslic, nie sa wcale ogrodzone i nie maja krat w oknach...
Wieczorem Ri zrobila nam niespodzianke przygotowujac tradycyjny poludniowo – afrykanski deser: Malva Pudding. Jest to przepyszne ciemne ciasto (smak jakby kakao z melasa) podawane na cieplo w polewie budyniowej o smaku waniliowym. Pyyyycha!
Nazajutrz udalismy sie znowu do Ambasady Namibii po wize, troche zaniepokojeni, bo nie mielismy wymaganych biletow. Jak sie okazalo nie bylo to przeszkoda, zdjecia i oplata w zupelnosci wystarczyla, pan w okienku jedynie mruknal na nasze pokorne tlumaczenia i machnal reka. „Ok, ok, Poland, here!”. I wreczyl nam paszport z wiza na 3 miesiace. Suuuper!
Z ambasady wzielismy minibusik na stacje, gdzie kupilismy bilet do Durbanu na wieczor tego samego dnia (ceny transportu, jak i w sumie calej reszty sa porownywalne do polskich, niektore rzeczy sa tansze, a niektore drozsze, ogolnie jednak podobne jak u nas). Za mostem po drugiej stronie stacji kolejowej odkrylismy inna Pretorie, z piaszczystym placem ukrytym w buszu, gdzie oferowane sa wszelakie uslugi w malych budkach lub po prostu na swiezym powietrzu: fryzjer, szewc, pucybut, fast food... Wszystko i to oczywiscie po odpowiednio mniejszych cenach niz w salonach i restauracjach po drugiej stronie.
Powrocilismy na Church Square i postanowilismy wziasc lokalny autobus do Ri. Ktos nam wskazal gdzie mamy czekac, wiec czekalismy. „Jedyne” 40 minut pozniej, z pomoca przemilej Pretorianki, udalo nam sie wsiasc we wlasciwy autobus i dotrzec do Ri. W Afryce nic nie jest ponoc punkutalne, wiec nastawilismy sie na cierpliwosc. Ludzie sa za to niezwylke pomocni i mili, sami oferuja pomoc, zanim ich zapytasz. Pan kierowca autokaru zagadniety o kierunek zatrzymal pojazd, zgasil silnik i nam dokladnie wszsytko wylozyl. Inny kierowca mini – busika chcial nas zabrac na miejsce swoim prywatnym samochodem, gdyz jego firmowy busik akurat nie jezdzi w naszym kierunku... Caly czas natykalismy sie na przemile osoby, ktore rzucaly wszsytko by pomoc nam, „biednym”, zdezorientowanym turystom.
Wieczorem Ri zawiozla nas na stacje, skad wyruszylismy Do Durbanu. Mielismy przesiadke w Jo-Burghu, przez co zobaczylismy troche tego miasta. Sprawilo na nas wrazenie typowej zachodniej metropolii z reprezentacyjnymi budynkami i brudnymi zaulkami... Takie sobie wielkie miasto, ale az tak wiele – trzeba przyznac – w koncu nie widzielismy.

RPA > Durban 2009-06-30
Rano o godz. 5.00 (po swietnej podrozy, autokar byl super wygodny i cieply) dotarlismy do Durbanu. Bylo jeszcze ciemno. Sprawdzilismy hotel Formula 1 przy dworcu, ale byl dla nas za drogi. Jako ze nic innego nie bylo w poblizu, dworzec zamkniety a okolica nie za przyjemna (jak to bywaja dworce na calym swiecie), po wytargowaniu bardzo dobrej ceny pojechalismy taksowka do najblizszego hostelu. Poniewaz zmienilismy plany tak nagle i pojechalismy w odwrotnym do planowanego kierunku, nie bylismy umowieni z zadnym Couch Surferem. Kierowca byl chyba nowy, bo zgubil sie ze trzy razy. Zapytal o wskazowki na stacji benzynowej i w koncu wysadzil nas pod hostelem Tekwani. Miejsc nie bylo, ale pozwolono nam wejsc i przeczekac az sie rozjasni i moze cos wyjasni. Jak sie okazalo w miescie wlasnie odbywa sie jakis super – wazny mecz rugby miedzy RPA a Lions’ami (zespol Wielkiej Brytanii i Irlandii) i wszystkie, ale to po prostu wszystkie noclegi sa zarezerwowane. No to super... Uratowal nas w koncu namiot. Inny hostel, Ansteys Beach Backpaker, pozwolil nam sie rozlozyc w swoim ogrodzie. Chociaz w Tekwani nie zostalibysmy dobrowolnie, majac inna opcje. Ciezka muzyka techno wlaczona zostala tu o 6.30 a ludzie skacowani zerwali sie do imprezy. Tak, tak, tance zaczely sie o 7.00... Uzywki wszelkiego rodzaju poszly w ruch, krzyki i spiewy... To raczej nie jest rodzaj turystyki, na jaka sie nastawilismy. No i my raczej lubimy pospac dluzej niz 6.30... Za to Ansteys Beach Backpaker okazal sie malym rajem. Slicznie polozony na samej ogromnej, wspanialej plazy nad Oceanem Indyjskim, atmosfera wyluzowania i zrelaksowani goscie... O tak, tu nam sie bardzo spodobalo.
Rozlozylismy namiot, odswiezylismy sie i poszlismy na plaze. A co to za plaza! Czysta, piaszczysta, ciagnaca sie w niskonczonosc. Woda ciepla, wielkie fale, pelno surferow. No tak, pomyslelismy rownoczesnie, do takiej zimy to my bysmy mogli sie przyzwyczaic...
W pewnym momecie rozlegl sie glos syreny, wszescy pospiesznie wyszli z wody. Prawdopodobnie ratownicy dostrzegli rekiny. Jest co prawda siatka ochronna, ale w miejscu gdzie stykaja sie dwie siatki jest mozliwosc, ze jakas bestia sie przedostanie. Po okolo pol godziny droga byla wolna, znow mozna bylo sie kapac. I tu nagle cos niesamowitego! Na horyzoncie pojawily sie... wieloryby! Az zaparlo na dech, nie moglismy uwierzyc wlasnym oczom! Byly co prawda bardzo daleko, ale nawet z tej odleglosci mozna bylo docenic jak ogromne musialy byc. Kilka razy ukazal sie ogon, a kilka razy tulow i fontanna wody przy wydychanym powietrzu. Wrazenie nie do opisania po prostu... Zachwyceni poczekalismy na zachod slonca (to jednynie o 17.30 – jak to zima ;)) i poszlismy do namiotu. Co za dzien! Jakze wspaniale i cieplo przywital nas Ocean Indyjski. Tej nocy mielismy cudne sny...
Nastepnego ranka udalismy sie na przystanek autobusowy by pojechac do centrum Durbanu. Nie przyjechal jednak ani ten autobus, ani tez z nastepnej godziny. Bardzo mile panie zaproponowaly, iz mozemy isc z nimi na przystanek minibusow, jako ze same chcialy sie dostac do centrum (a jest ono dosc daleko). Po jakims polgodzinnym marszu dotarlismy do przystanku i kretymi drogami pojechalismy do miasta. Tutaj wysiedlismy w zupelnie nam nieznanym miejscu, ale znowu te same mile panie zaprowadzily nas na stacje (nasz punkt orientacyjny) i nawet umowily sie z nami na 16.30 na powrot na plaze Ansteys (co okazalo sie zbawienne w skutkach dla nas).
Chcielismy zobaczyc centrum, z jego znanymi, wielkimi swiatyniami wielu wyznan. Jako ze tutaj autobusy nie maja na przystankach opisanej trasy, pytalismy znow o wskazowki. W koncu dwie osoby stwierdzily ze 100% - dokladnoscia wiedza gdzie sie chcemy udac i ze nam pokaza. Pojechalismy minibusikiem. Nawet wg mapy na poczatku nam sie wydawalo ze jedziemy we wlasciwym kierunku, potem stracilismy orientacje. Durban jest ogromny. Wysiadamy... a tu... nie, nie, to zupelnie nie to! „Ale przeciez wszyscy turysci tu chca przyjechac!” A to gdzie wyladowalismy to park wodny Ushaka... I co teraz? Zanim wrocimy na stacje, zorientujemy sie jak dotrzec tam gdzie chemy, bedzie 16.30 i trzeba bedzie wracac... Postanowilismy sie rozejrzec po tym slawetnym parku, Lezal przy pieknej plazy z widokiem na miasto z jednej i na port z drugiej strony. Posiedzielismy obserwujac surferow i dzieci przy brzegu, wszytkich zmagajacych sie z duzymi falami. Przeszlismy sie po molo i poogladalismy olbrzymie statki transportowe, na ktore ladowana byla niesamowita ilosc kontenerow. Ze tez to wszystko nie zostanie zmiecione przy pierwszym sztormie... W sumie miejsce okazalo sie bardzo ciekawe. A na koniec, jak to przystalo na prawdziwego turyste w Durbanie, stwierdzilismy, ze zobaczymy i park wodny, skoro juz tu jestemy. Kupilismy bilet wstepu na czesc akwarium tylko, bez czesci do kapieli. W akwarium i oceanarium zobaczylismy ciekawe stwory morskie, plaszczki, zolwie, ryby – olbrzymy, rekiny, delfiny, pingwiny. Choc w zasadzie przeciwni jestesmy trzymania zwierzat w niewoli, troche sie przekonalismy do tego miejsca dowiedziawszy sie o jego misji, ratujacej wyginajace gatunki i prowadzacym misje edukacyjna na bardzo szeroko zakrojona skale. Dowiedzielismy sie na przyklad, ze by zlowic 1 kg krewetek, 8 kg innych stoworzen morskich zostaje zabitych przez zlapanie do tej samej sieci!
Udalo nam sie tez wrocic na przystanek na plaze Ansteys na umowiona 16.30.
Jak sie okazalo jednak... autobus, zgadnijcie! Znowu nie przyjechal. Ani ten nastepny o 17.30. Cierpliwosci zdecydowanie nie powinno zabraknac tym, ktorzy maja zamiar uzywac lokalnego transportu w RPA! Na koniec czekania okazalo sie, iz juz zaden autobus w naszym kierunku nie odjedzie. Na szczescie bylismy w dobrych rekach naszych znajomych z rana, w przeciwnym wypadku w zyciu nie znalezlibysmy przystanku minibusikow i bylibysmy pewnie skazani na droga taksowke. Ale nasze panie zadzwonily po minibusik, ktory jak obiecal ze bedzie za 5 minut – tak przyjechal za pol godziny. I tu nagle, zaraz jak sie zatrzymal, ten niewielki vanik na 15 osob zostal zaatakowany przez tlum okolo 50, moze 70 osob czekajacych na dwa ostatnie autobusy! Sceny dantejskie, istna bitwa i krzyki, ale – cud! – nas wciagnely – przy wielkich okrzykach – nasze znajome. Po prostu przeboksowaly innych ludzi, krzyczac ze to ONE zamowily ten minibusik i to ONE zdecyduja kto jedzie, a my dwoje jestesmy Z NIMI. I juz, wepchnely nas. I pojechalismy. W rytmie afrykanskiego techno, ktorego jak juz zdazylismy nabrac pewnosci, sluchaja wszyscy kierowcy minibusikow w Durbanie. Wszyscy! I to nie tak sobie z przodu w radyjku, nie, nie! Na caly regulator przez liczne glosniki rozmieszczone w calym wozie, tak ze czlowiek az wibruje w srodku.
I tak po tej emocjonujacej podrozy, juz po ciemku, dotarlismy na miejsce. Nasze znajome byly bardzo zadowolone, ze nam pomogly, a my im bardzo wdzieczni. Byly tez bardzo niepocieszone ze nie wstapimy do nich na niedzielny obiad nastepnego dnia, ale jutro mielismy juz wyjezdzac z Durbanu. Wymienilismy e-maile i poszlismy jeszcze na plaze na chwile, by poobserwowac biale fale na czarnym tle. W sumie nie zobaczylismy tego co zaplanowalismy, ale okazal sie to byc swietny dzien.

RPA > Dolina 1000 Wzgorz 2009-06-30
W niedziele rano spotkalismu sie na plazy na kawie z Lynne i Frankiem, z ktorymi miellismy kontakt przez Couch Surfing juz od dluzszego czasu, a z ktorymi jakos nie udalo nam sie skontaktowac przez ostatnie 2 dni. Zaproponowali bysmy spedzili dzien z nimi i zostali na noc u nich w Hilcrest (na polnoc od Durbanu) oraz ze odwiaza nas nastepnego dnia na autobus do Umtaty o 6.00 rano. Chetnie sie zgodzilismy. Zabrali nas na cudna wycieczke po Dolinie 1000 Wzgorz. Widoki niesamowite, piekne niezliczone gory i gorki po horyzont gdzie okiem siegnac. I ta niesamowita cisza. Tylko ptaki gdzies wysoko i nic poza tym... Cisza. Wspaniale uczucie, az nie chcialo sie stad ruszac. Ale czekala nas jeszcze jedna swietna atrakcja. Lynne z Frankiem zabrali nas do Parku Lwow. Dzikie zwierzeta, poza jedynie ptakami i malpami, zyja w RPA tylko w ogrodzonych rezerwatach i do jednego z nich wlasnie sie udalismy. Przy wjezdzie uiszcza sie oplate i zapoznaje z zasadami: nie wolno wysiadac z samochodu, karmic zwierzat, jechac 25 km / h a w obszarze lwow nalezy zamknac okna i nie zatrzymywac sie. Kluczylismy tak po buszu z tymi samymi urzekajacymi wzgorzami w tle po wyznaczonej, nieutwardzonej drodze. Zobaczylismy z daleka dwie zebry. Na horyzoncie, daleko w gore, pokazaly sie sylwetki czterech sloni. Serca od razu mocniej nam zabily... Co za widok! Tych majestatycznych, powolnych gigantow sunacych po sawannowym horyzoncie. Po dluzszym kluczeniu dotarlismy do tego dokladnie miejsca, gdzie z dolu widzielismy slonie i jak sie okazalo, one wciaz tam byly! Niesamowite zwierzeta, ich oczy sa takie madre i glebokie! Nagle jedna z samic wlozyla trabe do naszego samochodu, wywachala chyba jablko ktore jadlam, bo zaczela myszkowac kolo mnie. Reszta pasazerow miala ubaw, bo ja sie niezle przestraszylam. Ta traba jest ogroooooomna! Dyszy, kapie z niej wodnista ciecz (slina? katar? ;)) i – ku mojemu zakoczeniu – jest owlosiona, takimi pojedynczymi, ostrymi, grubymi, czarnymi wlosami. W koncu znalazla jablko ale nie mogla do niego dostac. Nie poddawala sie jednak bestia; cwierc auta: moje miejsce, okno i tyl byla juz zapackana i mokra. W koncu towarzyszacy sloniom pracownik parku pozwolil dac nistrudzonej poszukiwaczce jablko, ktore myk! i momentalnie zniknelo w jej gardle. Co za wrazenia!!! Nie moglismy uwierzyc, ze oto wlasnie obszukal nas... slon.
A raczej wspaniala, okazala (glodna) pani slonica.
Czesc parku zamieszkana przez lwy, jest ogrodzona dodatkwa siatka. Lwy leza tam sobie i przechadzaja sie kolo samochodu, ktorym jedziesz, tuz, tuz przy tobie – na wyciagniecie reki. Widzielismy cala ich liczna rodzinke. Piekne, bardzo jasnej masci, majestatyczne krolowe i krole afrykanskie. Szkoda tylko ze nie zyja na wolnosci, tutaj nawet nie poluja, a sa po prostu karmione. Park jest co prawda bardzo duzy, nie ma klatek ani niczego w tym rodzaju, no ale koniec koncow, obszar odgrodzony jest od reszty swiata. A moze to i lepiej, ze odgrodzony jest od cywilizacji... Sa jednak parki w RPA, jak Park Kugera, gdzie zwierzeta zyja tak jak w naturalnych warunkach.
Przy wyjedzie z parku widzimy jeszcze nosorozca. Spacerowal sobie poza ogrodzeniem, az ciarki przechodzily, ale byl pod czujnym okiem dwoch opiekunow, wiec chyba wszystko bylo pod kontrola. Nastepna wielka, budzaca respekt bestia wielkosci naszego samochodu. Prawie powalil drzewo o ktore sie drapal.
Emocji mielismy az na nadto kiedy opuszczalismy park...

Bulungula: eko-wioska 2009-07-24
Z Durbanu pojechalismy do Mthaty (Umtaty), miasta w regionie Transkei z ktorego pochodzi Nelson Madela. Okolica bardzo ladna, gorzysta. Samo miasto niezbyt za to ciekawe. Umowieni bylismy na stacji benzynowej z kierowca schroniska w Bulunguli, polozonej na Dzikim Wybrzezu we Wschodniej Prowincji Przyladkowej, ktory mial nas tam zabrac. Mial przyjechac w ciagu dwoch godzin odkad wysiedlismy z autokaru (ten akurat byl wyjatkowo punktualnie), ale poniewaz juz pomalu przyzwyczajamy sie do afrykanskiego harmonogramu, uzbroilismy sie w cierpliwosc i czekalismy wypatrujac bialego terenowego pick-upa. Po okolo 5 godzinach, jakichs 50 bialych pickupach przejezdzajacych przez stacje, zjawil sie nasz kierowca - Pan Rufus, staruszek z biala broda prowadzacy stara, sfatygowana Toyote Landcriuser. Z przodu w szoferce siedzialy na dwoch miejscach juz 3 osoby, tyl byl do polowy zaladowany zakupami. Ale nie jest tak zle - sa jeszcze trzy miejsca, pozostale trzy zajmuje rodzina z chorym ojcem, wracajaca wlasnie ze szpitala, do ktorego podrzucil ich Pan Rufus. Zasiadamy zatem na laweczce wzdluz okien, Rufus zamyka drzwi drutem i ruszamy. Po drodze mijamy piekne, gorzyste i pagorkowate krajobrazy, podziwiajac burzowy spektakl na horyzoncie. Wkrotce okazuje sie, iz bedzie jeszcze kilka przystankow, wiec 'na pake' laduje sie koniec koncow jeszcze 8 osob! Plecaki zostaly przywiazane na dachu a my siedzimy na kolanach, wisimy po srodku albo balansujemy na pudlach z zakupami, probujac nie zrobic miazgi z pomidorow i jajek, ale jest ok, a na pewno smiesznie. Ale tutaj nastepna niespodzianka: po jakichs 1,5 godz Pan Rufus oddrutowuje nasze drzwi by nas ostrzec, ze przez nastepne 1,5 godziny droga moze byc troche wyboista, ale chocby nie wiadomo co sie dzialo, mamy sie nie przejmowac, on wie co robi i bedzie w porzadku. Takze po ciemku, nie wiedzac w ogole gdzie jestesmy, z burza w tle, ruszamy przez chyba najwieksze mozliwe wertepy, kamienie, strumienie, doly i busz. Obijamy sie o siebie, o dach, o - juz o tej porze - miazge pomidorowa i surowa jajecznice, powtarzajac w duchu ze Landcruiser moze wszystko a Pan Rufus, ktoremu zawierzylismy wlasnie swoje zycie, jest na pewno najlepszym kierowca w Afryce... Zreszta on ma mine jakby nigdy nic, jakby sobie pomalutku wlasnie sunal przez pusta, asfaltowa, niemiecka autostrade. Ta mina i sila spokoju utwierdza nas w przekonaniu, ze chociaz auto prawie kladzie sie raz po raz to na jednym to na drugim boku, by za chwile brodzic w wodzie i bagnach, to na pewno nasz kierowca nie pierwszy raz te trase przemierza, zna ja na pamiec i doskonale wie co robi, tak ze i my - poobijani ale cali, jak i nasze plecaki dotra na miejsce: dzisiaj i to w jednym kawalku. No i faktycznie, omal cudem - docieramy do Bulunguli w sama pore na kolacje. Nawet nie zgubilismy ani jednego pakunku! Rufus jest wielki!
Wysiadamy i ruszamy na kolacje, zreszta kuchnia i jadalnia sa jedynym swiatelkiem ktore widzimy w tej czarnej nocy. Serwowane sa lokalne pysznosci, na metalowych talerzach ze wspolnych mis. Wszystko wyglada rustylaknie, troche jak skansen, zbudowane i zaaranzowane w tradycyjny sposob, zgodnie z tradycjami ludzi Khosa, duzej poludniowo - afrykanskiej grupy etnicznej zamieszkujacej te okolice. Bulungula zreszta nalezy do okalajacej ja wioski Khosa w 40%, to tutejsi wzniesli ja wlasnymi rekoma, oni tu pracuja i opiekuja sie turystami. Sprzedaja wlasne wyroby (ozdoby, ubrania itp), oferuja rozmaite atrakcje (tj. polow ryb, wycieczki po wsi lub do lasu z zielarzem itp.) a zysk z nich trafia w 100% do ich kieszeni. Dzieki temu wioska zbudowala szkole, buduje obecnie przedszkole, ma zbiorniki na deszczowke i wiele innych tak cennych tutaj prostych udogodnien. Wies nie ma jeszce pradu, biezacej wody, drog, kanalizacji, lazieniek czy toalet, ale i tak mieszkancy dumni sa z postepu i z wielkim entuzjazmem dbaja o schronisko. Kazdego odjezdzajacego turyste zegnaja czule, proszac by o nich nie zapomniec i polecac ich znajomym.
Pomyslodawca projektu jest niejaki Dave, ktorego nie mielismy okazji poznac, poniewaz byl w podrozy. Jego postac wydala nam sie niemal ikoniczna. Mieszkancy bardzo chetnie opowiadaja o jego przywarach i dokonaniach.Mial miedzy innymi sprowadzic 'czterech ludzi z miasta' ktorzy oczyscili dwa jedyne w wiosce zrodelka slodkiej wody z zarazkow cholery. Mieszka od lat wsrod nich, w takiej samej jak oni okraglej chatce z glinianych cegiel i krytej strzecha.
Jak sie okazalo, i my zostalismy w takiej uroczej chatce zakwaterowani. Nasza, jak i reszta w schronisku, zostala wyposazona w proste lozka, po 5 na chatke, jedno male okienko, swieczke, kadzidelka majace odstraszac insekty oraz slomiane maty na klepisku podlogi. I to wszystko. Na szczescie w jednej z chatek byly rowniez toalety i prysznice. Poniewaz caly koncept schroniska prowadzony jest w scisle ekologicznym duchu, sanitariaty zorganizowane sa w niezwykle innowacyjny pomysl. Toalety nie maja biezacej wody, uzywa sie ziemi do zasypania ekskrementow w bardzo glebokiej dziurze. Prysznice, wylozone bajeczna mozaika w kolorowe wzory, najbardziej nam sie spodobaly. Jeden byl po prostu duzym pojemnikiem z woda ogrzewana na sloncu, trzy pozostale to tzw. pysznice rakietowe. Jest to pionowa rura, na gorze papujaca wode (deszczowke) a na dole posiadajaca maly otwor do ktorego wlewa sie odrobine parafiny i podpala ja, przez co cala konstrukcja wyglada (i wydaje dzwieki) jak startujaca rakieta. A woda - hura! jest ciepla (przej jakies 7 minut, wystarczajaco dlugo). Do oswietlenia uzywa sie tu swiec, pradu - w calosci z baterii slonecznych - tylko w zasadzie do lodowek. Jest nawet mikser napedzany... przez pedalowanie zainstalowana na stale polowka roweru! Cale zreszta schronisko funkcjonuje na zasadach czysto ekologicznych, przez co w zasadzie jedyne powazniejsze zanieczyszczenie powodowane jest przez Toyote Pana Rufusa, ale na razie nie sposob sie tu bez niej obejsc.
Nastepnego ranka ukazala nam sie wreszcie w swietle dziennym Bulungula. Lezy ona nad samym oceanem, nad ogromna, cudowna, szeroka piaszczysta plaza. Dokola okalaja ja zas wzgorza, pokryte glownie trawa i krzewami (drzew jest niewiele), polami uprawnymi, a okragle, kolorowe domki Khosa porozrzucane sa jak okiem siegnac po horyzont. Cos pieknego! Byc moze brakuje tym ludziom wszystkiego, a ich zycie toczy sie niezwylke skromnie, ale na pewno nie brakuje im widokow! Bylismy bardzo szczesliwi, ze sie znalezlismy w tym raju. Ta wioska liczy okolo 800 osob i ma, jak nas poinformowano, 92 domy: wszystkie widoczne w zasiegu wzroku. Nastepna wies jest 1 godzine drogi pieszo stad.
Calymi dniami wspinalismy sie na kolejne wzgorza podziwiajac widoki z gory, mijajac stadka owiec, krow, koz i pojedyncze osiolki czy swinie. Zwierzeta pasa sie tutaj w zimie bez nadzoru, przed samym zmierzchem najstarsze w stadzie prowadzi reszte do domu. Niezwykly to widok, kiedy okolo godz. 17.30 zaczyna sie szarowka, a wszystkie zwierzeta zwarcie udaja sie do swoich zagrod. Postanowilismy tez dojsc plaza do nastepnej wioski, ale nawet po paru godzinach marszu jakos nie udalo nam sie rozpoznac czy to jeszcze Bulungula, czy to moze juz kolejna miejscowosc. Nie wazne, sama wedrowka byla wspaniala.
Mielismy tez szczescie lepiej poznac jedna z niewielu miejscowych osob mowiacych tutaj po angielsku, przemila dziewczyne o imieniu Kululua. Nie w stanie dokladnie fonetycznie zapisac jej imie, jako ze jezyk Khosa zawiera kilka roznych glosek mlaskajacych, dla nas ciezkich do wymowienia. Tak na przyklad Khosa zapisuje sie fonetycznie !Khosa, co oznacza ze pierwsza literke 'K' wymawia sie z mlasknieciem.
W kazdym razie Kululua byla na tyle mila by zabrac nas do siebie do domu i pokazac nam jak zyje. Poznalismy jej rodzine (tylko kobiety i dzieci), poszlismy z nia po wode i chrust, pokazala nam jak gotuje. Nalozyla nam tez specjalna masc z gliny na twarz, ktora tutejsze kobiety chronia swoja cere przed sloncem. Maz ma kolor jasno bezowy, i bardzo sciaga twarz po wyschnieciu. Pomalowala nam tez czerwone wzory, ktore one same maluja sobie tylko od swieta. Opowiedziala nam rowniez o fascynujacych zwyczajach i tradycji swojego ludu. W codziennych obowiazkach udzielaja sie niemal wylacznie kobiety. One sprzataja, gotuja, zajmuja sie dziecmi, domem, zagroda, ogrodkiem, polem, przynosza wode i drewno, robia cegly na budowe domu. Mezczyzni tradycyjnie wypasaja zwierzeta i to tylko w lecie (kiedy trzeba zaprowadzic je w dalsze rejony). Ponadto buduja domy, choc w calej wiosce jest tylko czterech, ktorzy wiedza jak to robic. W dzisiejszych czasach niektorzy mezczyzni udaja sie na cale miesiace lub lata do miast by tam zarabiac, wracaja wtedy do domu tylko na Boze Narodzenie i Wielkanoc. Khosa sa chrzescijanami, choc w okolicy nie ma kosciolow ani ksiezy. Jak nam wyjasnila Kululua, jesli ktos czuje taka potrzebe, moze zorganizowac modly w swoim domu. Byl to wspanialy dzien i jestesmy niezmiernie wdzieczni, ze moglismy poznac tych niezwyklych ludzi z bliska. Sa bardzo weseli, goscinni i niezwykli uzalac sie nad swoim losem. Choc oddaleni od miast zyja w dosc pierwotnych warunkach, to dobrze sa zorientowani w sytaucji w kraju i (w wiekszosci) na swiecie. Zafascynowani sluchalismy (przez tlumacza) z jakim entuzjazmem i w jak prosty sposob potrafili wylozyc nam swoj punkt widzenia sytacji politycznej post-apartheidowskiej RPA. To czego wielu z nich pragnie najbardziej w tej chwili, to lepszy dostep do kliniki, moze nawet ich wlasna w wiosce, utwardzone drogi i kanalizacja.
Pobyt w Bulunguli byl niezwykle cennym doswiadczenieniem, ktore do glebi nas poruszylo.

Port Elizabeth i Park Sloni Addo 2009-07-24
Z Bulunguli, po kolejnej niezwyklej przeprawie z Panem Rufusem, wrocilismy do Mthaty, skad zlapalismy autobus do Port Elizabeth. Chcielismy przede wszytkim zwiedzic okoliczne, wielkie parki narodowe, ale natura uziemila nas w miescie na 3 dni. W pierwsza noc spalismy jeszcze w namiocie, niska temperatura nie byla nam straszna, ale w ciagu nastepnego dnia okropna wichura, grad i ulewa jak z cebra zmusily nas do przeniesienia sie do hostelu.
Poznalismy co prawda ciekawych ludzi, miedzy innymi gang motocylkowy z Kapsztadu, nadrobilismy zaleglosci na interenecie ale i tak bylismy zli, ze musimy siedziec w tych czterech scianach niemal bezczynnie. No tak - ok, jest zima...
Wyrwalismy sie dopiero na czwarty dzien. Postanowilismy zobaczyc jeden rezerwat, ten najwiekszy: Park Sloni Addo.
Zdecydowalismy sie wynajac samochod, gdyz ku naszemu rozczarowaniu, bardzo trudno jest zobaczyc co ciekawsze miejsca w RPA bez auta. Transport publiczny operuje tylko miedzy glownymi miastami, a jedyna alternatywa to udzial w wycieczce safari, ale to droga impreza (za 3 dni trzeba sie liczyc z oplata 300 - 400 Euro za osobe, natomiast za to wynajecie najmniejszego samochodu to koszt ok. 30 Euro za dzien). Wynajelismy zatem Huyndaya Atos na 3 dni i ruszylismy do Addo.
Jest to wielki, piekny park, gdzie udalo nam sie zobaczyc niezapomniane sceny z zycia rodziny sloni, bawoly, antylopy i gazele, zebry, szakale oraz wiele cudownych kolorowych ptakow. Zyja tam tez lwy, tutaj juz prawie calkiem na wolno?ci - maja bowiem wielki teren na ktorym poluja. Park zwiedza sie w samochodzie (nie wolno wysiadac) po w wiekszosci utwardzonej drodze prowadzacej przez jego srodek. Oprocz wspanialej flory i fauny, podziwialismy rowniez przepiekne widoki okolicznych wzgorz i dalekich gor, pod koniec dnia skapanych w fenomenalnym zachodzie slonca. Kolejny niesamowity dzien!

Trasa Ogrodow 2009-07-24
Po zwiedzeniu Addo pojechalismy na 1 dzien do Jeffreys Bay, niewielkiej, acz uroczej nadmorskiej miejscowosci. Znow lal gesty deszcz, wiec po nie za dlugim spacerze po plazy i miasteczku, udalismy sie w dalsza droge po tzw Trasie Ogrodow. Jest to niezwylke malownicza 220 - kilometrowa trasa , biegnaca glownie wzdluz wybrzeza droga krajowa nr 2 (N2), rozciagajaca sie pomiedzy Wschodnia a Zachodnia Prowincja Przyladkowa. Zmierzajac ze Wschodu na Zachod mamy po lewej stronie blekitny Ocean Indyjski, niezmierzone biale plaze i piekne laguny, a po prawej cudne Gory Outeniqua i Tsitsikamma poprzecinane zapierajacymi dech w piersiach przeleczami i kanionami. Raz po raz, kiedy tylko pogoda pozwala, zatrzymujemy sie i odbywamy niedlugie wedrowki po tej przeuroczej okolicy. Znowu jest mokro i zimno, ale nie przeszkadza to nam w delektowaniu sie bajecznymi widokami, swiezym, pachnacym mokrym drewnem powietrzem pomieszanym z delikatna morska bryza i bezkresna wydawaloby sie cisza bezludnych plaz. Zalujemy, ze utkwilismy na tak dlugo w Port Elizabeth, gdyz teraz czas nam nie pozwoli spedzic wiecej czasu na Trasie Ogrodowej niz w sumie 3 i pol dnia. Ale dobre i co!
Na nocleg zatrzymalismy sie u rodziny znajomego z Couch Surfing w Hartenbos, nieopodal Mosel Bay. Nasi gospodarze okazali sie niezwykle gosinni i pomocni. Doradzili nam co zobaczyc, zaprosili nas na braai - czyli grill (przy czym griluje sie tu na drewnie, co nadaje potrawom specyficznego, mocnego aromatu, pyyycha!) i pomogli nam wyplynac w morze. W porcie w Mosel Bay wsiedlismy na niewielka lodz znajomych naszych gospodarzy. Bylo to nie lada przezycie, fale byly dosc wysokie, oplynelismy wyspe fok (niewielka skala na srodku zatoki z kilkutysieczna, jazgotliwa kolonia slicznych fok) i widzielismy zagubionego pingwina. Niestety zadnych wielorybow, rekinow ani delfinow. Na podziwianie wielorybow jeszcze nie sezon, choc widziano cztery w ostatnich dniach, natomiast delfiny i rekiny sa tu bardzo pospolitym widokiem. Przed nami zdecydowaly sie jednak schowac. Ciekawe dlaczego...? ;)
Tego samego dnia odwiedzilismy jeszcze 'Sanktuarium Kotow' w Mosel Bay. Znajduja tutaj schronienie wszelkie wielkie koty afrykanskie, ktore wlasciciele schroniska wykupuja z rak tzw. 'Canned Hunting' by uchronic je przed brutalnym losem jaki by je tam czekal: koty (lwy, lamparty itp.; jak i inne dzikie zwierzeta) zamykane sa tam w klatkach, ogluszane narkotykami (tak by nie poruszaly sie zbyt szybko) i wystawiane na odstrzal placacych za to grube pieniadze, z reguly zagranicznych kanalii, nazywajacych samych siebie 'mysliwymi'. Jestemy wstrzasnieci tym rozpowszechnionym na duza skale okrutnym procederem. Sanktuarium zatem wykupuje takie koty i stwarza im najlepsze mozliwe warunki, poniewaz wychowane w niewoli nie sa one przystosowane do zycia na wolnosci.
Podczas naszej dotychczasowej podrozy po RPA widzimy rowniez kolejne miejskie przedmiescia. Te bogatsze sa ciagle odgradzane i chronione przed swiatem zewnetrznym, co ma do czynienia ze skala przestepczosci (najwieksza w Joburgu i okolicach, w tym w Pretorii). Niemniej jednak o wiele bardziej przyjaznie i goscinnie wydaja one w miastach na wybrzezu.
Biedne przedmiescia, gdzie zyje wylacznie afrykanska ludnosc rdzenna, sa jednak wszedzie bardzo podobne: malutkie chatki sklepane z byle czego (blachy falistej, sklepanych na plasko puszek po oleju, desek), stloczone jeden przy drugim - nieraz na wyciagniecie reki, z nieasfaltowanymi drogami, po ktorych transport publiczny w zasadzie nie jezdzi. Warunki zycia sa tu niezwykle ubogie, czesto na lub ponizej granicy nedzy. Prad i biezaca woda zostaly do niektorych podprowadzone dopiero niedawno.
Kazde wieksze skupisko ludzkie jakie widzielismy w RPA ma niebrzydkie centrum, wygladajace jak centrum dowolnego miasta w Europie, dzielnice przedmiesc klasy sredniej i bogatej, z ladnymi domami i ogromnymi willami oraz - w pewnym oddaleniu poza granicami miasta - osiedle (rdzennej) biedoty.To tutaj rzad apartheidowski zepchnal ludnosc rdzenna, ktorej nawet dzis, po niemal 20 latach, wciaz niezwykle ciezko sie stad wydostac i w jakikolwiek sposob polepszyc swoj byt. Widok tych slumsow porusza do glebi.

Kapsztad 2009-08-03
Z Hartenbos przy Mosel Bay pojechaliśmy prosto do Kapsztadu, bardzo ciekawi tego - jak opisuje wiele przewodników - jednego z najpiękniejszych miast świata. Dotarliśmy tam około południa. Po krótkim spacerze po jednej z mniej ciekawych dzielnic pełnych biurowców, Claremount, spotkaliśmy się z nasza nowa gospodynią z Couch Surfing, Manyą. Zabrała nas do siebie, bardzo ładnego domku na wybrzeżu, gdzie tylko zabraliśmy jej psa i poszliśmy na spacer na plażę. Sama plaża była ogromna, ciągnąca się w nieskończoność, usiana muszlami i ogromnymi resztkami wyrzuconych na brzeg glonów, wydających dość specyficzny, 'rybny' zapach. Woda Oceanu Atlantyckiego była wręcz lodowata - i taka tez pozostaje ponoć przez cały rok. Nie przeszkadzało to wytrwałym surferom, będącym nieodłącznym elementem krajobrazu brzegów RPA. Obejrzeliśmy cudny zachód słońca z Kapsztadem i Górą Stołową w tle, poczym po zmierzchu wróciliśmy do Manyi na pyszna kolacje składającąsię z różnych nieznanych nam dotąd pieczonych warzyw.
Następnego dnia, z powodu ograniczonego czasu, postanowiliśmy zwiedzić Kapsztad w bardzo turystyczny sposób: czerwonym dwupiętrowym autobusem. Dzięki temu przez jeden dzień zdążyliśmy zobaczyć większość atrakcji turystycznychtego miasta, które faktycznie okazało się bardzo pięknym miejscem na ziemi, z bardzo burzliwą i częściowo smutną historią w tle. Szczególnie urzekające sądomki na stromych wzgórzach nad złoto – błękitnymi plażami, Dystrykt Malajski z małymi kamieniczkami we wszystkich kolorach tęczy, odnowiona promenada w starym porcie, czy też centrum z kolonialnymi budynkami. Nie omieszkaliśmy również wjechać kolejką linową na szczyt Góry Stołowej, skąd rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na ocean oraz ‘Dwunastu Apostołów’ – sąsiadujące góry (których wcale zresztą nie jest 12).
Kolejnego dnia wypożyczyliśmy znów samochód na parę godzin, by dotrzeć do Przylądka Dobrej Nadziei. Po drodze zaglądnęliśmy do kolonii pingwinów. Afrykańskie pingwiny są malutkie i przesłodkie. Dziesiątki ich wyleguje się tam na słońcu, pływa lub spaceruje sobie po plaży, skałach i łąkach. Widzieliśmy przy okazji mrożącą krew w żyłach próbę złapania sobie pingwina na obiad przez fokę, na szczęście nic się w końcu nie stało na naszych oczach, maluchy zdążyły uciec, a foka po kilku nieudanych podejściach odpłynęła.
Do Przylądka prowadzi bardzo malownicza droga po klifach nad oceanem. Na każdym miejscu postojowym rozmieszczone są ostrzeżenia przed pawianami, które nauczone dokarmiania przez ludzi potrafią być bardzo natrętne i agresywne. Widzieliśmy ich dość dużo na poboczu, ale nami nie były akurat specjalnie zainteresowane. Podziwialismy poza tym piękną florę, niezwykle tutaj zróżnicowaną, kilku stref przyrodniczych skupionych na terenie tego urokliwego acz surowego rezerwatu. Warunki pogodowe były dość gwałtowne, ostry wiatr raz po raz zmieniający kierunek, przelotne deszcze, ciemne chmury i burza na horyzoncie. Niezwykle dramatyczny widok: pięknych krajobrazów, wzburzonego oceanu i surowych skał. Udało nam się suchą stopą wejść na Cape Point, południowo – wschodni kraniec Półwyspu Przylądkowego oraz powędrować po Przylądku Dobrej Nadziei, oba bardzo unikalne w swojej urodzie zakątki na ziemi. Przy latarni morskiej w pobliżu Cape Point znajduje się znany kierunkowskaz z podana w kilometrach odległością do rozmaitych odległych miejsc jak Pekin, Buenos Aires itd., często przekraczających 10 tys. km. Jest on bardzo oblegany przez turystów, którzy lubią wydrapywać swoje imię na słupie i ledwo udało nam się dopchać by pstryknąć szybką fotkę.
W drodze powrotnej do Kapsztadu wybraliśmy trasę przez okoliczne winnice, co dostarczyło nam kolejnych pięknych widoków i wrażeń.
Zwiedziliśmy też dokładniej kolorową (domy we wszystkich odcieniach teczy) dzielnicę malajską, w której tak naprawdę żyją w większości nie–Malezyjczycy, a inne grupy etniczne, przede wszystkim Indonezyjczycy.
Następnego dnia pożegnaliśmy się z Manyą, jej synami i Kapsztadem i wyruszyliśmy autokarem w 20 – godzinną podróż do stolicy Namibii, Windhoek.

Windhoek, stolica Namibii 2009-08-03
20 godzin w autokarze ‘sypialnym’ (bardzo wygodne, duże fotele rozkładającesię w prawie – leżącą pozycję) z Kapsztadu w RPA do Windhoek w Namibii minęły zaskakująco szybko i wygodnie. Jedyną osobliwą rzeczą był fakt, iż firma przewozowa Intercape wypełnia chyba jakąś chrześcijańską misję, gdyż puszczano nam cały czas modlitwy, pieśni religijne a nawet film o konieczności nawrócenia się wszystkich niewierzących. Dostępnabyła też usługa sms’owa, gdzie po wysłaniu sms’a na odpowiedni numer, ktoś odmówi za ciebie modlitwę… Hmmmm…
W każdym razie rankiem następnego dnia dotarliśmy szczęśliwie na dworzec autobusowy w Windhoek. Pogoda podobna jak w RPA, przyjemne 20 stopni Celsjusza i słońce (noce są za to dość chłodne a nawet niekiedy mroźne). Po krótkim spacerze po centrum miasta odnaleźliśmy kafejkę internetową i telefon, dzięki czemu skontaktowaliśmy się z naszym gospodarzem (z Couch Surfingu), starszym panem Ashokiem, który wytłumaczył nam jak dostać się do jego domu. Co ciekawe, w Namibii nie ma publicznego transportu w miastach, do dyspozycji są tylko taksówki, zbierające wszystkich chętnych pasażerów po drodze, a dzięki temu nie drogie. Po zakwaterowaniu i poznaniu jego niezwykle goscinnej rodziny (syna i córki), pojechaliśmy z powrotem do centrum pozwiedzać to nadal dość egzotyczne dla nas miejsce. Windhoek okazał się bardzo zadbany, czysty (jedno z najczystszych miast afrykańskich) i choć nie za wielki, bardzo ciekawy do obejrzenia i spędzania czasu. Pełno tu przyjemnych kafejek, niedrogich restauracji z pysznymi miejscowymi specjałami i ogromna ilość lokalnej sztuki: czy to rękodzielnictwa sprzedawanego na ulicy, czy wystawianego w galeriach, czy też muzyki z różnych krajów południowej Afryki granej w pubach i na częstych koncertach.
Następnego dnia dzieci pana Ashoka, czyli Anita i Anel, zabrały nas do klubu Workshop, gdzie spędziliśmy świetny wieczór przy lokalnym piwie i cydrze i południowo – afrykańskim jazzie. Różni się on tym od klasycznego (znanego u nas) jazzu, iż dodawane są lokalne, afrykańskie dźwięki, co w całości brzmi naprawdę fantastycznie. Gościnnie śpiewali artyści z Tanzanii, Zambii, Botswany i RPA, wielu w mowie ojczystej, niektórzy po angielsku. Mieliśmy też szczęście posłuchać tzw. Township – Jazzu, który grany był w bantustanach (terytoriach wydzielanych przez rząd apartheidowski dla ludności rdzennej) jako forma ruchu oporu i motywacji do walki z apartheidem. Był to niesamowity wieczór, podczas którego mieliśmy okazje zatopić się w lokalnej muzyce i poznać choć trochę namibijską kulturę.
Windhoek odwiedziliśmy też ogród botaniczny, który zimą nie był zbyt zachwycający (w większości suchy i brązowy).
Widzieliśmy też dzielnicę biedoty, niemal identyczną do tych w RPA. W ciasnych chatkach sklepanych głównie z blachy falistej, bez bieżącej wody i prądu żyje połowa mieszkańców stolicy Namibii. Strasznie smutny to widok, jak łatwo się domyślić,a mimo to wielu mieszkańców zachowuje uśmiech na twarzy, dzieci rozrabiają jak wszędzie indziej a wszyscy są bardzo przyjaźni i optymistyczni. Jest to naprawdę warte podziwu i po raz kolejny robi nas wielkie wrażenie.

Walvis Bay, Swakopmund i pustynia Namib 2009-08-03
Natknąwszy się na podobny problem ze zwiedzaniem ciekawych miejsc w Namibii co w RPA, czyli generalny brak transportu publicznego, próbowaliśmy wypożyczyć samochód lub dołączyć do jakiejś zorganizowanej grupy, ale obie możliwości okazały się bardzo kosztowne. Postanowiliśmy zatem wybrać się pociągiem do miejscowości Walvis Bay na środkowym wybrzeżu kraju. Po całonocnej, super szybkiej ;) podróży (czterogodzinny odcinek zabrał pociągowi ‘jedyne’ 11 godzin) iniesamowitych widokach przy jasnej nocy dzięki pełni księżyca, jak i rozrywkowych filmach nowo – zelandzkich i kazachskich nasz towarowy pociąg z doczepionym jednym wagonem pasażerskim wtoczył się na stację w Walvis Bay. Ubranych jak przyjezdni z Winhoek, czyli w długie spodnie i polary, od razu uderzył nas 40 – stopniowy upał. Nie przeszkodziło nam to jednak w wyprawie, którą sobie zaplanowaliśmy: wzdłuż laguny (pięknej, pełnej ogromnych meduz, pelikanów i flamingów) i pustyni ciągnącej się wzdłuż wybrzeża. Niesamowity jest to widok: pustynia, sucha i gorąca, stykająca się z błękitnym, lodowatym oceanem. Z jednej strony jest tak upalnie i sucho, iż morze zdaje się wabić swoim chłodem, z drugiej strony nawet 40 stopni i skwar bez smugi cienia nie pomaga w wejściu do lodowatej wody. Paradoks? Coś na kształt lodowatych wód Morskiego Oka, które nawet po kilkukilometrowej wędrówce w środku najgorętszego lata odstrasza od zamoczenia się choćby po kolana ;). Choć gorąco nieco nam doskwierało, spacer pustynnym wybrzeżem był wspaniały.
Z powrotem do miasta złapaliśmy stopa. Zabrał nas pracownik pobliskiej kopalni uranu.
Po południu udało nam się też złapać stopa do drugiego pobliskiego miasteczka, Swakopmund. Jechaliśmy niesamowitą drogą odgraniczającą pustynię od oceanu, z wielkimi żółto – pomarańczowymi wydmami po prawej. Rozbiliśmy namiot przy hostelu i poszliśmy na molo obejrzeć zachód słońca.
Kolejnego dnia udało nam się, znowu przypadkowo, załapać na przejażdżkę dżipem po pustyni. Przez ponad połowę dnia krążyliśmy i zatrzymywaliśmy się wpięknych, ciekawych miejscach. Zobaczyliśmy ‘Krajobraz Księżycowy’: pustynię usianą skomplikowanymi formacjami skalnymi, skarłowaciałe drzewa nazwane welwiczja przedziwna – przypominająceolbrzymie kwiaty, niziutkie, wystające na zaledwie kilka centymetrów pnie (reszta pod ziemią) z dwoma (choć porozrywanymi na kilka mniejszych pasów) liśćmi rozłożonymi na kilka metrów dookoła. Są to najstarsze rośliny w Namibii, mającedo 2000 lat, jedne żeńskie – drugie męskie. Wspięliśmy się też na najwyższą wokolicy wydmę, co wbrew oczekiwaniom nie było takie łatwe ze względu na sypki piasek pod stopami. Z czubka rozpościerał się przed nami piękny, pełen kontrastu widok wydm topiących swe podnóża we wzburzonych falach Atlantyku.
Następny dzień spędziliśmy na plaży i zwiedzając Swakopmund, po czym wróciliśmydo Windhoek.

Okapuka 2009-08-25
Po powrocie z wybrzeża udaliśmy się do rezerwatu Okapuka, położonego niedaleko stolicy. Spędziliśmy tam cudowny dzień w otoczeniu przepięknych krajobrazów, wielkich otwartych przestrzeni, suchych, żółto - słomianych łąk z niskimi, karłowatymi zielonymi drzewami i brunatnymi górami w oddali. Zobaczyliśmy tutaj również całą gamę afrykańskiego dzikiego życia: liczne żyrafy, gazele, antylopy, ptaki, całą rodzinkę nosorożców, łącznie z kilkutygodniowym maluchem, krokodyle i guźce.
Żyją tutaj również liczne dzikie koty, tych jednak nie udało nam się zobaczyć, jako że nie zwykłe są polować i tym samym pokazywać się w ciągu dnia.
Niektóre zwierzęta podchodziły na prawdę blisko naszego jeepa, Clong nawet dotknął rogu nosorożca, co wywołało krzyki i ciarki na plecach reszty pasażerów (sam Clong zaś będzie się odtąd chwalił, że ‘pogłaskał nosorożca’. Niestety nie ma dowodów w postaci zdjęć, jako że Mlong siedziała obok zbyt zmrożona strachem). Tylko nasz kierowca – przewodnik pozostał niewzruszony, miał niezły ubaw, a śmiejąc się z nas zapewnił, iż nawet jeśli nosorożec faktycznie byłby w stanie przewrócić nasz pojazd, to jesteśmy całkowicie bezpieczni, bo ewidentnie nie ma w tym momencie żadnych złych zamiarów. Mimo iż postanowiliśmy mu uwierzyć, większość z nas była zadowolona, że odjeżdżamy dalej.
Największe wrażenie wywarły na nas chyba żyrafy. Są to przepiękne stworzenia, ślicznie umaszczone, o ogromnych, wdzięcznych oczach. Spodziewaliśmy się po nich gracji i płynnych ruchów, ale nic podobnego! Nie ma nic bardziej pozbawionego wdzięku niż biegnąca, siadająca lub wstająca żyrafa J. Jest to wielce niezgrabne, śmiesznie poruszające się (szczególnie w pośpiechu) zwierzę. Ale mimo wszystko bezsprzecznie piękne.
Dzień w Okapuka pozwolił nam po raz kolejny odczuć, iż oto prawdziwie jesteśmy w naszej wymarzonej Afryce. Tym bardziej przygnębieni byliśmy perspektywą opuszczenia Okapuki, a wkrótce i Namibii. Z drugiej strony jednak pocieszające było to, iż czekają na nas nowe wrażenia gdzieś indziej…
Po powrocie do Windhoek przenieśliśmy się na ostanie dwa dni od rodziny Pana Ashoka do hostelu blisko centrum. Tutaj poznaliśmy wielu studentów na wymianie semestralnej z Niemiec. Jako że Namibia była niegdyś niemiecką kolonią, wciąż wiele osób mówi tutaj tym językiem, na równi z angielskim i utrzymywane są bliskie kontakty między oboma krajami.
W końcu (niestety) nasz pobyt w Namibii, fantastycznym, gościnnym i niezwykle urokliwym kraju dobiegł końca i nadszedł czas by udać się z powrotem do Johannesburga, skąd 15.07 mieliśmy samolot do Singapuru.

Joburg i pożegnanie z Afryką 2009-08-27
Oto znowu znaleźliśmy się w Johannesburgu, punkcie wyjścia tego etapu naszej podróży.
Dzięki naszym gospodarzom z Couch Surfingu, Francis i Barry’emu, te ostatnie dni w Afryce były po prostu świetne. Już po chwili gdy się spotkaliśmy, przypadliśmy sobie do gustu. Pierwszy wieczór w ich przytulnym domku na przedmieściach Johannesburga przegadaliśmy do północy. Okazało się, iż dzielimy te same pasje i tworzymy podobne małżeństwa. Oboje starają się obecnie sprzedać dom, by wyruszyć w dwuletnią podróż dookoła świata. Trzymamy kciuki! Mają zamiar zabrać tylko małe, dzienne plecaki (po 20 kg) i podążać za latem. Już się nie możemy doczekać ich relacji i mamy nadzieję, że odwiedzą nas w Polsce.
Następny dzień oboje mieli wolne i zabrali nas na przejażdżkę po mieście. Pierwszym przystankiem był targ rękodzielnictwa, gdzie sprzedawcy z całej Afryki Południowej i Środkowej oferują swoje wyroby z drewna, skóry, koralików itp. Chyba każdy może wyszukać tu coś dla siebie. Przed wejściem na bazar widnieje wielki napis: ‘To jest Afryka. Tarujemy się’. Także Clong wytargował nam dobre ceny za kilka drobnych souvenirów.
Następnie Francis i Barry zabrali nas do małej palarni kawy swych przyjaciół. Urocze miejsce, o cudownym zapachu świeżo wypalanych ziaren prosto z Etiopii. W środku znajduje się jedna niewielka maszyna do wypalania, otwarty magazyn surowych ziaren, i kawiarnia, gdzie można skosztować wielu rodzajów pysznej, świeżo wypalonej (na własnych oczach) kawy. A smakuje ona bosko! Cały biznes prowadzony jest na zasadach fair trade (sprawiedliwy handel), dzięki czemu mieliśmy okazję dowiedzieć się wiele, jak w rzeczywistości działa taka współpraca.
Pod koniec dnia zrobiliśmy jeszcze dużą rundę dookoła miasta. Zobaczyliśmy biedne i bogate, nowe i historyczne dzielnice Johannesburga, kilka zabytków, budowy przygotowujące do Mistrzostw Świata Piłki Nożnej w 2010, by na koniec wdrapać się na najwyższe wzgórze i obejrzeć całą panoramę miasta. Joburg jest bardzo zielonym miejscem, ma ponad 10 milionów drzew, co czyni go największym stworzonym przez człowieka terenem zalesionym na świecie. Jest też pełen kontrastów: z jednej strony wielkie wille z basenami otoczone murami i drutem kolczastym i mizerne chatki biedoty tłoczące się z drugiej; piękne, stare, monumentalne budynki i nowoczesne wieżowce stoją przy zaśmieconych ulicach pełnych rozklekotanych straganów sprzedających szwarc, mydło i powidło, liczne biurowce pustoszeją, a przestępczość rośnie…
Ciekawe jak miejsce to zdoła się przygotować na Mistrzostwa i jak będzie się wtedy prezentować.
Fascynujący dzień zakończyliśmy wspólnym przygotowaniem kolacji. Clong nauczył się gotować pyszne Bobotie, miejscowy przysmak z mięsa mielonego zapiekanego w jajkach z morelami, jabłkami i rodzynkami, przyprawionego curry. Mniam, mniam. Francis zaprosiła też kilku znajomych, większość z Couch Surfingu i razem spędziliśmy super wieczór przy pysznym jedzeniu i południowo – afrykańskim winie.
Niestety już następnego dnia musieliśmy, nie bez smutku, opuścić naszych gościnnych gospodarzy, Joburg i Afrykę…
Koleżanka Francis zabrała nas na lotnisko, gdzie wsiedliśmy na samolot do Singapuru.
Do zobaczenia Afryko…

Miasto Lwa: Singapur 2009-08-28
16 lipca dotarliśmy do Singapuru. Witaj Azjo!
Nocny lot Liniami Singapurskimi był bardzo przyjemny. Wysiedliśmy na ogromnym, ultranowoczesnym lotnisku (została nam nawet ponoć zmierzona temperatura sensorami, o których nawet nie wiedzieliśmy, co jest częścią środków zapobiegawczych przed H1N1); odebraliśmy bagaże, odnaleźliśmy budki telefoniczne i zaczęliśmy dzwonić w poszukiwaniu hostelu. Nie było tak łatwo znaleźć wolne miejsca bez rezerwacji, ale w końcu się udało. Z adresem w notesie udaliśmy się zatem na stację metra, która znajduje się na samym lotnisku, bardzo poręcznie, tak że nawet nie trzeba wychodzić z budynku. Zakup biletów i odnalezienie celu na mapie (Dzielnicy „Małe Indie”) okazało się bardzo proste. Singapur, jak się potem wiele razy jeszcze przekonamy, ma świetnie zorganizowaną, supernowoczesną, dobrze opisaną i oznaczoną w kilku językach infrastrukturę. Także jedziemy sobie w czystych, klimatyzowanych wagonach aż do naszej stacji. I tutaj, przy wysiadaniu uderza nas pierwsze silne wrażenie z Azji Południowo – Wschodniej: okropnie wilgotny upał. W ciągu kilku minut jesteśmy oblepieni i lepcy, a powietrze łapiemy niczym te ryby wyrzucone z wody na brzeg. A jest dopiero 9 rano…
Singapur leży niespełna 137 km od równika i taka sauna panuje tutaj przez okrągły rok, w dzień i w nocy (cień ani zmrok nie przynoszą ulgi), powiewy wiatru są też z reguły ciepłe, podobnie jak woda w morzu. Uciec można zatem tylko do klimatyzowanych pomieszczeń, ale przecież nie po to tu przyjechaliśmy by siedzieć w hostelu czy centrach handlowych (których zresztą jest tu pełno! To miasto to istny raj zakupoholików ;)).
Zaciskamy zatem zęby i maszerujemy do hostelu. Po drodze natykamy się na przygotowania do otwarcia indyjskiego „Festiwalu Jedzenia”. Miało ono nastąpić jeszcze tego popołudnia, więc po tym jak w oczach Clonga od razu zalśniły małe pałeczki do jedzenia, postanowiliśmy wrócić tutaj później.
Jak się okazuje, pokój będzie gotowy dopiero za parę godzin. Obieramy więc strategiczne miejsca przed wiatrakiem w poczekalni i ucinamy sobie drzemkę. Nie pamiętam o czym wtedy śniliśmy, ale jeśli w ogóle, to na pewno o śniegu, lodzie, lodówkach, Antarktydzie i takich tam… ;) Kiedy nasze łóżka wreszcie są gotowe, bierzemy prysznic i padamy na parę godzin.
Po południu, niczym nowonarodzeni i bardzo podekscytowani wychodzimy na miasto. Pierwszy przystanek, a jakże: „Festiwal Jedzenia”. Wykupiliśmy bilet wstępu na dwa dni. Impreza odbywała się w wielkim namiocie ze sceną, na której występowały różne indyjskie zespoły muzyczne i taneczne. Dookoła zaś rozstawiono stragany z najróżniejszymi specjałami, których pochłonęliśmy niemało. A ostre były… że ho, ho!
Z pełnymi żołądkami udaliśmy się do centrum. Spędziliśmy tam dobrych parę godzin spacerując w cieniu drapaczy chmur, po olbrzymim porcie i jednym z bazarów. Singapur jest bardzo czysty, zorganizowany i przemyślany w każdym wydawałoby się calu. Ma się nawet czasem wrażenie, iż absolutnie wszystko podlega tu kontroli i regulacji, nawet ludzkie zachowania. Pełno jest znaków z najróżniejszymi nakazami i zakazami, tj.: „zabrania się mycia rąk na ulicy”, „zabrania się sprzedaży gum do żucia”, „zabrania się wnoszenia (do metra, hoteli, sklepów itp.) zybuczkowców”. (inaczej „durian”: owoc o bardzo przykrym, cebulowym zapachu; no ten zakaz jest akurat na miejscu ;)), „zabrania się siadania na schodach” itd… itd…
Ludzie na ulicach są bardzo elegancko ubrani, mężczyźni najczęściej w garnitury, kobiety w piękne sukienki, które w Europie uznane by zostały prawdopodobnie za wyjściowe. Wiele osób nosi też bardziej tradycyjne ubiory, widzi się więc też wiele sari, chust, batiku itp., w zależności od przynależności do poszczególnej grupy etnicznej, z których najliczniejsze to Chińczycy, Malezyjczycy i Hindusi. Wbrew temu, czego można by się spodziewać po takim prężnym, światowym centrum biznesowym, wszyscy ci eleganccy ludzie nie wydają się nigdzie spieszyć ani gnać, nikt się nie przepycha, wszyscy cierpliwie czekają jeśli trzeba i ogólnie panuje spokój i ład, nawet w tłumie i godzinach szczytu.
Singapurskie ulice są bezsprzecznie intrygujące i kolorowe, a w ich obserwacji można się zatopić na długo.
W nas jednak w końcu odzywa się głód i zmęczenie, więc późnym wieczorem wracamy do hostelu, nie omieszkując oczywiście zahaczyć o „Festiwal Jedzenia”.
Następnego dnia spacerując po „Małych Indiach” znaleźliśmy się na przystanku piętrowych autobusów wycieczkowych i po obejrzeniu ich trasy postanowiliśmy skorzystać. Okazało się to być dobrym pomysłem, ponieważ za niewygórowaną cenę zobaczyliśmy całe miasto i jego okolice. Mogliśmy wsiadać i wysiadać kiedy tylko jakieś miejsce nas zaintrygowało, a przewodnicy byli bardzo rzeczowi i pełni poczucia humoru. Zwiedziliśmy między innymi Chinatown, Kampong Glam (dzielnicę muzułmańską), nieznaną nam część Małych Indii, zielone okolice ogrodu botanicznego, ulicę Orchard („5 Aleja Singapuru”) i wyspę Sentosa.
Na wyspę tę wróciliśmy jeszcze na większość następnego dnia, by popływać w morzu, poleżeć na plaży, pospacerować wzdłuż wybrzeża, liczyć niezliczone statki na horyzoncie i obejrzeć piękny zachód słońca. Sentosa jest popularnym miejscem wypoczynku Singapurczyków i jak się też okazuje, nowożeńców. Obserwowaliśmy pięć różnych par pozujących do zdjęć na plaży. Panny młode biegały z różowymi balonikami i kładły się na piasku obsypanym płatkami róż, a panowie młodzi przyklękali z bukietem w dłoni u rąbka ich sukni. Bardzo ciekawy spektakl.
W sumie w Singapurze spędziliśmy 4 dni. Były to bardzo interesujące (choć skwarne) dni i cieszymy się, iż będziemy mogli wrócić tu za 2 miesiące.

Johor Bahru 2009-08-28
Z Singapuru pojechaliśmy autobusem do Johor Bahru w Malezji, po drugiej stronie cieśniny Johor, gdzie spotkaliśmy Chrisa i Elisę, naszych nowych gospodarzy z Couch Surfingu. Chris odebrał nas z dworca i pojechaliśmy do niego. Dostaliśmy pokój na drugim piętrze ich pięknego domu, w którym mieszka z żoną i matka. Mama Chrisa nie mówiła zbyt wiele po angielsku, ale od razu wzięła nas pod swoje skrzydła jak własne dzieci. Przynosiła nam zimne napoje i owoce, nieustannie pytała czy czegoś nam nie potrzeba. Cała rodzina pochodzi z Chin, choć od czterech pokoleń mieszka w Malezji. Mieliśmy zatem okazję zaznać niesamowitej chińskiej gościnności.
Jeszcze tego samego popołudnia pojechaliśmy razem na piękną plażę oddaloną jakąś godzinę jazdy samochodem. Ponieważ nie jest to turystyczna miejscowość, a Malezja jest krajem bądź co bądź dość konserwatywnym, nikt z plażowiczów nie nosił stroju kąpielowego. Nawet do wody wchodzili w podkoszulkach i spodniach.
Poobserwowaliśmy przez dłuższy czas małe małpki buszujące w śmieciach, dojadając resztki jedzenia pozostawionego po piknikach.
W drodze powrotnej Chris pokazał nam swoje rodzinne miasteczko, w którym się urodził i dorastał. Zobaczyliśmy jego szkołę, stary dom i wysłuchaliśmy ciekawych opowieści rodzinnych.
Wieczorem poszliśmy na kolację do chińskiego baru, gdzie mama Chrisa nauczyła nas jak i z czym jeść niektóre nieznane nam potrawy, dorzucając nam cały czas co smakowitsze kąski na nasze talerze. Po deser poszliśmy na nocny targ owoców (wiele z bazarów otwieranych jest dopiero wieczorem i działa do późna). Zanim cokolwiek kupiliśmy, sprzedawcy zafundowali nam wyśmienitą degustację, podczas której odkryliśmy przepyszne, egzotyczne owoce, których w życiu nawet na oczy nie widzieliśmy: rambutany, pitaje, duku, mangostany, longany i inne. Niebo w gębie! Także owoce bardziej nam znane, takie jak mango, mini - banany czy papaje smakują tutaj inaczej: są bardziej słodkie i soczyste. Wiele z nich jest też dużo większa iż te sprzedawane w Polsce. Nie smakowały nam tylko te o silnie niemiłym, cebulowym zapachu: dżakfrut (jackfruit) i zubczykowiec (durian), choć uznawane są tutaj za wielki przysmak, nam jakoś nie „podeszły”. Targi owocowe w Malezji to istny raj smakoszy, a różnorodność oferowanych roślin jest niesamowita.
Kupiliśmy zatem parę kilogramów różnych nowo odkrytych pyszności i w domu zrobiliśmy sobie prawdziwą ucztę. Mniam!
Następnego dnia Chris musiał pracować, ale Elisa zabrała nas do muzeum malarstwa (z bardzo ciekawymi pracami lokalnych artystów) i do meczetu Sułtana Abu Bakara (piękna, monumentalna, biało – niebieska budowla). Poszliśmy też na lody herbaciane (lody włoskie o smaku zielonej herbaty), pyszne i orzeźwiające.
Wieczorem, już z Chrisem, pojechaliśmy na kolację do nadbrzeżnego baru specjalizującego się w owocach morza i na spacer po nowej promenadzie. Przemiły wieczór, podczas którego nieźle się uśmialiśmy.
Te kilka dni spędzone z naszymi chińskimi gospodarzami były niezapomniane. Mama Chrisa dała Mlong nawet na pożegnanie bransoletkę z czarnych koralików, co za wzruszający gest... Bardzo smutno nam było, iż musieliśmy wyjechać.
Z Johor Bahru wylecieliśmy na wyspę Penang, korzystając z promocji nowo otwartych azjatyckich tanich linii lotniczych Firefly. Na lotnisku zostawiliśmy część naszego bagażu w skrytce, przede wszystkim ciepłe rzeczy, jako że na pewno nie będą nam potrzebne tu w tropikach. (Trzymajcie proszę kciuki, by tam na nas czekały, kiedy po nie wrócimy za około dwa miesiące…) Plecaki stały się prawie puste i takie leciutkie, że aż miło. A do Johor Bahru wrócimy w drodze powrotnej przed odlotem z Singapuru do Nowej Zelandii.

Wyspa Penang 2009-10-08
Penang, och Penang… Od razu ostrzegamy, że będziemy wychwalać w zasadzie… no cóż… wszystko! Penang stał się bowiem jednym z naszych ulubionych miejsc na ziemi.
Od czego więczacząć? Może najlepiej od początku.
Na miejsce przylecieliśmy maleńkim turbośmigłowym samolocikiem (ATR 72-500). Wylądowaliśmy na południu wyspy, więc od razu skierowaliśmy się na północ, do największego miasta nawyspie: Georgetown, gdzie byliśmy umówieni z naszym nowym gospodarzem z Couch Surfingu, Y. Dość długo nam zeszło zanim znaleźliśmy jego dom, także dotarliśmy tam dopiero po zmroku. Y., wraz z innym Couch Surferem, Mikiem z Kanady, czekał już na nas przed wejściem. Ponieważ tego wieczoru odbywało sięspotkanie wszystkich CS’owców (gospodarzy i gości) właśnie w Georgetown, zostawiliśmy tylko nasze plecaki w przedsionku i poszliśmy na przystanek autobusowy by dołączyć do całej reszty. Po krótkiej jeździe wysiedliśmy na dużym skrzyżowaniu ulic, gdzie po każdej stronie ustawione były tuziny małych straganów z najróżniejszymi potrawami na sprzedaż. Feeria zapachów zawróciła nam w głowie, nie wiedzieliśmy co zamówić, a wszystko wyglądało tak pysznie i zachęcająco! Już przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, iż Penang to raj kulinarny, ale to prawdziwie nas zachwyciło (szczególnie Clonga, rzecz jasna). Razem z Mikiem zamówiliśmy chyba trochę za dużo różnych dań, na szczęście było wystarczająco osób przy naszym stole, które chętnie nam pomogły w pałaszowaniu,a dosłownie wszystko było niebem w gębie! Siedzieliśmy na niewielkim podwyższeniu przy ulicy, na świeżym powietrzu przy plastikowych stołach. Penang najlepsze klejnoty kulinarne serwuje z ulicy, z tzw. hawkers-ów, czyli czegoś wrodzaju straganów, takich mobilnych kuchni. Wszystko jest przygotowywane na twoich oczach i wedle życzenia, przy czym każdy stragan specjalizuje się w czym innym: ten w zupie z pierogami, tamten w szaszłykach z kurczaka w sosie orzechowym, a jeszcze inny w słodyczach i deserach. Choć trzeba dodać że składniki słodkie, ostre i słone, czy ciepłe i zimne są tu często mieszane, a największymi przysmakami są najbardziej osobliwe potrawy jakie można by sobie wyobrazić. I tak do popularnych (przynajmniej wśród miejscowych) rarytasów należą lody owocowe z tapioką, czerwoną fasolą, ziemniakami w kostkę i trawą morską (odpowiednio spreparowaną w postać czarnych, cienkich, gumiastych pasków). Innym lubianym deserem jest ciasto z papki ryżowej, niezwykle słodkie i kolorowe (jako barwnik służą płatki kwiatów), serwowane z sosem chili i suszonymi,skruszonymi krewetkami! Możecie sobie to wyobrazić? Clongowi ten pierwszy nawet smakował, natomiast ten drugi był dla nas obojga raczej mało zjadliwy… Osobno, samo ciasto ryżowe, przynajmniej w małych ilościach, jest dobre, ale te krewetki na wierzchu? To już sięgnęło poza nawet niezwykle tolerancyjne kubki smakowe Clonga. ;) Począwszy od tego dnia spróbowaliśmy w Penangu chyba najdziwniejszych rzeczy w naszym życiu, ale i dokonaliśmy wielu przesmacznych odkryć. Na przykład nikt chyba nie przyprawia tak idealnie pieczonego tofu, mm-mm-mm!
Ten wieczó rbardzo długo się przeciągnął. Poznaliśmy dużo ciekawych podróżników i gospodarzy. Jedną z nich była Chin, bardzo energetyczna nauczycielka fizyki około czterdziestki. Zaoferowała naszej czwórce podwóz do domu, ale po drodze namówiła nas jeszcze na wizytę w ogródku piwnym przy promenadzie nad morzem,także do domu Y. zawitaliśmy dopiero późno w nocy. Wtedy też po raz pierwszy tak naprawdę zobaczyliśmy nasze lokum, jako że przedtem nawet nie weszliśmy do środka. Okazał się dość nieprzyjemnym miejscem, nie żebyśmy mieli jakieś wysokie standardy, ale po tym jak szczury przegryzły się przez naszą torbę i zjadły nasze owoce, spory kawałek czapki Clonga i parę innych rzeczy, plus woda lejąca się przez całonocną ulewę (a tropikalne ulewy to nie przelewki wink)kaskadami po dwóch pseudo – ścianach do pomieszczenia Mika, no i parę jeszcze innych – nazwijmy to incydentach, cała nasza trójka postanowiła jak najszybciej znaleźć sobie jakieś inne miejsce noclegowe. Koniec końców spędziliśmy u Y. jeszcze jedną noc, nie chcąc go zranić ostentacyjną, grupową wyprowadzką. W końcu otworzył nam drzwi do swojego domu, a to zapewne nie jego wina, iż mieszka w tak skromnych warunkach… Był też naprawdę miłą osobą, trochę ekscentryczną, no i niezwykle gościnną. Pracuje w centrum kultury chińskiej przy jednej z chińskich świątyń (ponad połowa mieszkańców Penang ma chińskie korzenie), dzięki czemu mieliśmy okazję zobaczyć chińską operę, a nawet poznać śpiewaków, jako że Y. zaprosił nas za kulisy; odwiedzić przytułek dla niepełnosprawnych, gdzie Mike dał mały koncert gry na gitarze a Clong zaprezentował swój (może pozostawimy bez epitetu wink) głos w kilku amerykańskich szlagierach pop i country, ku zresztą ogromnej uciesze wychowanków (nie brakłonawet bisów). Y. pokazał nam też najlepsze miejsce z indyjskim jedzeniem. Abyła to świątynia, która pełni misję przez… jedzenie, w imię zasady „przez żołądek do duszy”. Potrawy istotnie przepyszne, serwowane z bufetu i za dowolny datek. Mlong polubiła lasi, zimny napój owocowy na bazie jogurtu. Niebo wgębie, niezwykle orzeźwiające przy malezyjskim skwarze. We wspomnianej świątyni indyjskiej dołączyła do nas Chin, a wieczór zakończyliśmy z jej znajomymi w barze karaoke. Był to jeden najśmieszniejszych wieczorów w naszym życiu, niedość wspomnieć, że śpiewaliśmy chińskie i indyjskie karaoke big grin.
Następnego ranka okazało się, iż Y. musi wyjechać na parę dni, co świetnie się złożyło, bo w międzyczasie nas (razem z Mikiem) zaprosiła do siebie Chin. Z radością całą trójką przenieśliśmy się więc do jej rodziny w Batu Ferringi, wypoczynkowej miejscowości w Penangu, przy pięknej plaży i w pobliżu kilku bardzo ciekawych szlaków przez dżunglę. Łącząc to z zamiłowaniem Chin do oprowadzania przyjezdnych po jej ulubionych straganach z najlepszymi przysmakami na całejwyspie… no cóż, lepiej trafić nie mogliśmy!
Batu Ferringi leży bardzo blisko Georgetown i ma z nim dobre połączenie autobusowe. Dziękitemu zwiedziliśmy wiele zachwycających świątyni buddyjskich, hinduskich i muzułmańskich (meczetów). Penang łączy w sobie kilka kultur, które współgrają tutaj w unikalny sposób i szanują się nawzajem. Wciąż niewiele jest jeszcze mieszanych małżeństw, a rodzime języki tj. chiński, czy różne dialekty indyjskie, ciągle biorą pierwszeństwo nad malezyjskim, jednak współistnienie tak różnych kultur i tradycji na tak małym obszarze w tak harmonijny sposób jak w Penangu, z pewnością godne jest podziwu. Wiele jest tu miejsc, gdzie najednym skrzyżowaniu znajduje się kilka różnych świątyń, a każda traktowana jestz jednakowym respektem przez miejscowych, bez względu na wyznanie. Zdają się onibyć dumni ze swojego bardzo różnorodnego dziedzictwa (nie zapominajmy o wpływach kolonialnych), promują je i kultywują, szanując się nawzajem. A zwiedzania dzięki temu jest tutaj na dobre kilka dni! Najróżniejsze wpływy architektoniczne, żywe tradycje i wielobarwność tego miejsca, nie wspominającjuż o setkach chyba straganów z pysznościami na każdym kroku, pięknych plażach, parkach i przede wszystkim niezwykle przyjaznych i entuzjastycznych ludziach, składają się na jedyny w swoim rodzaju magnetyzm Penangu. Od najwcześniejszych chwil o brzasku, kiedy to mieszkańcy wylegają do parków by korzystać zorganizowanych na świeżym powietrzu gimnastyk; poprzez cały intensywny i ruchliwy dzień, przeplatany wizytami na targu i w świątyni, czasem tylko na szybką modlitwę i zapalenie kilku kadzidełek; aż do późnego wieczora, kiedy w porze kolacji mnóstwo osób oblega stragany z jedzeniem, spotykając się na plotki ze znajomymi, bądź spędzając czas z rodziną, a nawet do późnych godzin nocnych w barach karaoke – nie sposób nie tylko się nudzić w Penangu, ale i niesposób stąd wyjechać! My zostaliśmy ponad tydzień. Tylko. A żal nam było wyjeżdżać, och żal…
Ale póki tujeszcze byliśmy, Chin zabrała nas w weekend na całodniową wycieczkę po wyspie. Zobaczyliśmy malownicze krajobrazy: dżunglę, wodospady, plaże i wzgórza. Mieliśmy okazję zobaczyć jak robiony jest batik – tradycyjna, ręcznie woskowana i malowana tkanina malezyjska. Dostaliśmy w prezencie papaję prosto z drzewa, w ogrodzie owocowo – warzywnym znajomej Chin, która zaopatrza ją co tydzień w świeże, organiczne jarzyny (Chin daje jej określoną kwotę co parę miesięcy, a kiedy tasię kończy, ogrodniczka przypomina jej by „doładowała konto”. Ważenie ani rozliczanie wcale się nie obywa, a wszystko polega na uczciwości). Zobaczyliśmy też kilka małych wiosek z tradycyjnymi, drewnianymi domami na palach, do których nigdy byśmy nie trafili bez Chin, a gdzie zabrała nas byśmy spróbowali rozmaitych lokalnych smakołyków, serwowanych tylko tu i nigdzie indziej. A ukoronowaniem dnia było zwiedzenie imponującej, ogromnej świątyni Kek Lok Si, największej świątyni buddyjskiej w Azji Pd. - Śr. Wieczorem mieliśmy jeszcze szczęście trafić na festiwal z okazji roku od wpisania Georgetown na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Widzieliśmy rozmaite,wspaniałe tańce tj. z wielkim niby - jojo, czy chińskiego smoka; pokazy kung –fu, chińską operę, malezyjski taniec ze słomianym koniem (coś na kształt lajkonika) i koncert na ogromnych bębnach. Na kolację poszliśmy z kilkoma nowo-zapoznanymi CS’owcami do indyjskiej restauracji, oczywiście wybranej przez Chin – znawczynię i smakoszkę penanskiej kuchni. I po raz kolejny przekonaliśmy się, że ślepo można zaufać jej podniebieniu, jako że jedzenie było pierwszorzędne.
Kolejnego dnia wyjechaliśmy kolejką szynową na wzgórze Penang, co samo w sobie było dość ciekawe. Droga na szczyt prowadzi przez dżunglę, spośród której raz za czas wystaje mały domek, tudzież wielka willa ni stąd ni zowąd. Im wyżej, tym wyraźniej dało się odczuć niewielki, bo niewielki, ale zawsze, spadek temperatury. Na szczycie podziwiać mogliśmy widok na cała wyspę otoczoną lazurowymi zatokami i miejscowości zatopione w ciemno zielonej gęstwinie lasu tropikalnego. Odwiedziliśmy także mały meczet, bardzo kolorową świątynię hinduską i ciekawą, pokolonialną rezydencję. Na dole czekała na nas Chin ze swoją znajomą ze szkoły, Ong, a razem przygotowały nam niespodziankę: cały bagażnik pełen był najrozmaitszych owoców, także wieczór spędziliśmy na werandzie konsumując kilogramy świeżych pyszności przy świetle księżyca i przy nieustającym akompaniamencie żab. Mmmmm…
Reszta dni w Penangu zleciała nam na dalszym tropieniu przysmaków, leżeniu na plaży i wędrowaniu po okolicy. Wybraliśmy się też na wyścig dragon boats (smoczych łodzi) i zawody w balansowaniu olbrzymich flag na brodzie, lecz niestety niewiele zobaczyliśmy z dystansu i w tłumie. Spotkaliśmy się też z Y. po jego powrocie.
Clong i Mike nauczyli się od Chin gotować kilka różnych potraw, tj. smażone owoce morza i warzywne curry. Nie mając czasu na przepisywanie przepisów, sfotografowali połowę jej rodzinnej książki kucharskiej.
Ostatniego wieczoru Chin zaprezentowała nam swoją kolekcję batików. Jest obowiązkiem nauczycielki w Malezji, by jednego dnia w tygodniu przyjść do szkoły w tradycyjnym malezyjskim stroju. A są one niektóre istnymi dziełami sztuki: pięknie, ręcznie malowane, misternie wyszywane i fantazyjnie uszyte, we wszystkich kolorach tęczy, skoordynowane z dodatkami. Zarówno domownicy, jak i goście mieli niezły ubaw z pokazu mody, urządzonego kosztem Mlong, tym bardziej komicznego, że Chin jest dużo niższa i drobniejsza, więc powiedzmy, że nie wszystko leżało „idealnie”.
Zarówno nam, jaki Mikowi bardzo ciężko było opuścić Chin i Penang, a nasza wspaniała,niezrównana gospodyni ze łzami w oczach nam wyznała, iż spróbuje wybrać się do Krakowa i że czeka na nasze następne odwiedziny oraz abyśmy się nie ważyli jej nie odwiedzić, będąc kiedyś znowu w tej części świata. Naprawdę mamy nadzieję tu kiedyś wrócić i będziemy tęsknić za Chin, która przyjęła nas niczym rodzinę, jak i resztą serdecznych uśmiechów mieszkańców Penangu. No i oczywiście: tamtejszym jedzeniem (Clong osobiście przypilnował spoglądając zza ramienia, by to zdanie się tu znalazło).
A póki co: komu wdrogę…

Langkawi 2009-10-09
Z Penangu popłynęliśmy łódką na kolejną wspaniałą wyspę malezyjską: Langkawi (nazwa właściwie odnosi się do archipelagu 99 wysp, ale największa: Pulau Langkawi, w skrócie nazywana jest po prostu Langkawi). Słynie ona z rajskich plaż i innych naturalnych skarbów (o których za chwilę).
Najmilszą niespodzianką na Langkawi było spotkanie przesympatycznego małżeństwa: Mariusza i Maryam z… Polski! I to nie turystów, nie, nie – oni przeprowadzili się do Malezji na dłuższy czas, jako jeden z przystanków w ich kilkuletniej podróży dookoła świata.
Gdzie też tych naszych rodaków nie zaniesie los… Mariusza, pracownika naukowego jednego z pobliskich uniwersytetów i Maryam, Persjankę mówiącą świetnie po polsku poznaliśmy przez Couch Surfing, a jakże. Zaprosili nas i przyjęli niezwykle ciepło do swojego mieszkania na górnym piętrze wieżowca, z którego widok po prostu zapiera dech w piersiach: złote plaże, turkusowe morze, zielone wzgórza porośnięte dżunglą, stateczki i jachty na horyzoncie, fenomenalne zachody słońca każdego wieczoru… Po prostu widokówka! Nie mogliśmy się na nią napatrzeć. I szczypaliśmy się co chwila w rękę by sprawdzić czy my faktycznie nie śnimy: budzimy się oto każdego dnia od tygodni w coraz to piękniejszych miejscach, zwiedzamy niesamowite zakątki świata a do tego poznajemy fantastycznych ludzi. Co za szczęściarze z nas!
Z Maryam i Mariuszem świetnie nam się spędzało czas, znowu najchętniej byśmy się stamtąd w ogóle nie ruszali… ;)
Pierwszego dnia poszliśmy wszyscy razem na spacer po największym mieście na wyspie: Kuah. Sensację wzbudziły ogromne jaszczury z rodziny waranowatych, tak po prostu wałęsające się po terenie zabudowanym. Napotkaliśmy ich po drodze kilka.
Po południu wybraliśmy się, już sami, na jedną z plaż, gdyż nie mogliśmy się już doczekać by zobaczyć te słynne rajskie zakątki Langkawi z bliska. Pierwsza, ta najbliższa od Kuch nie była zbyt zachwycająca: bez piasku, niezbyt czysta, przystosowana do uprawiania sportów wodnych, nie do pływania. Znajdował się nad nią obóz młodzieżowy, więc przynajmniej poobserwowaliśmy młodych Malezyjczyków jak spędzają czas poza domem. Zakwaterowani w małych drewnianych bungalowach, grali w piłkę, ćwiczyli jakieś występy, śpiewali i biegali dookoła, co dobrą chwilę przykuło naszą uwagę, tak że dopiero po chwili ruszyliśmy na inną plażę: wielką Tanjung Rhu, położoną na przeciwnym krańcu wyspy. Znajdują się przy niej jedynie dwa pięciogwiazdkowe resorty, tak że jest dość pusta, a przy tym ogromnie przestronna – no i… przepiękna! Błękitna, czysta woda, biały piasek, niewielkie, strome skały porośnięte dżunglą wyrastające na linii horyzontu, spokój i cisza przerywana jedynie śpiewem ptaków składają się na magię tego uroczego miejsca. W tej atmosferze w pełni można docenić piękno Langkawi, którego plaże faktycznie dorównują tym Tajlandzkim.
Następnego dnia wybraliśmy się z Maryam i Mariuszem do lasu namorzynowego w północno – wschodniej części wyspy. Wynajęliśmy małą łódkę napędzaną motorem, którą nasz ‘kapitan – kierowca’ zabrał nas na przejażdżkę po wąskich kanałach wijących się wśród mangrowii. Woda jest tu dość mętna, koloru brązowawego, a na brzegach rosną drzewa z odsłoniętymi na około metr korzeniami zatopionymi w wodzie. Całe podłoże w głąb lasu stanowi błotniste i wodniste bagno, przeplatane wysokimi korzeniami. Namorzyny stanowią świetny ekosystem, z fauny widzieliśmy znowu wielkiego jaszczura pływającego koło naszej łódki, mnóstwo ptaków oraz małe (ale krzykliwe) małpy. Pierwszy przystanek mieliśmy przy jaskini nietoperzy. Najpierw przeszliśmy po wybudowanej drewnianej platformie, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć mangrowia ‘od wewnątrz’, a potem długim tunelem w ciemnej grocie w poszukiwaniu nietoperzy, których zobaczyliśmy kilka śpiących sobie u sklepienia. A potem z powrotem do łódki. Im bardziej zbliżaliśmy się do morza, tym przesmyki wodne stawały się szersze. Niektóre z nich wykorzystywane są jako ‘parking’ dla łódek i jachtów. Zatrzymaliśmy się też przy farmie rybnej, gdzie w kilkunastu malutkich kwadratowych siatkach zanurzonych w wodzie trzymane są różne gatunki ryb. Mają tam one bardzo ciasno i pieką się bezlitośnie w skwarnym słońcu, jako że siatki są bardzo płytkie. Ogólnie dość przykry widok… Po krótkiej wizycie popłynęliśmy dalej. Tym razem na pełne morze, gdzie nawet wysiedliśmy na jednej z maleńkich plaż, by pstryknąć parę fotek. Później jeszcze przez jakiś czas kluczyliśmy po tym fascynującym miejscu, by w końcu wrócić do niewielkiej zatoczki portowej, z której wcześniej wyruszyliśmy. Popołudnie spędziliśmy znowu w stylu Langkawi – czyli na kolejnej wielkiej plaży: Cenang - tym razem mniej ustronnej, ale za to pełnej różnych atrakcji turystycznych, jak skutery wodne, parasailing itp., knajpek, no i turystów zewsząd. Dzień zakończyliśmy zakupami na nocnym targu, odbywającym się co tydzień po zmroku w Kuah. Popróbowaliśmy różnych przysmaków i kupiliśmy świeże owoce. Musimy przyznać, iż rozpieszczeni przez raj kulinarny w Penangu, nie wiele rzeczy smakowało aż tak dobrze, ale mimo wszystko nie było powodu do narzekania. W końcu każde miejsce ma swoją specyfikę i urok, tak jak każda, nawet ta sama potrawa doprawiona jest z reguły tą szczyptą niezapomnianej wyjątkowości…
Ponieważ wciąż nie dość nam było rajskich plaż, wybraliśmy się kolejnego dnia na wycieczkę po okolicznych mniejszych wysepkach, składających się na archipelag Langkawi. Niektóre podziwialiśmy z morza, na innych schodziliśmy na ląd. Najpierw wysiedliśmy na wyspie Pulau Dayang Bunting, gdzie po krótkim spacerze po dżungli dotarliśmy do uroczego Jeziora Brzemiennej Dziewicy, otoczonego szczelnie przez wysoko pnący się las, z krystaliczną wodą w kolorze głębokiej, ciemnej zieleni. Wynajęliśmy na godzinę rowerek wodny i delektowaliśmy się tą zieloną oazą. Kolejny przystanek stanowiła piękna, bezludna wysepka, z białą plażą i turkusową zatoczką pełną ryb i muszli mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Jeśli wcześniej, w Polsce, zamykaliśmy oczy i wyobrażaliśmy sobie sielankowy, własny maleńki raj na ziemi, to chyba właśnie tutaj biegły nasze myśli. Langkawi jest przepięknym miejscem, a w połączeniu z nienarzucającą się szeroką ofertą turystyczną i wspaniałą malezyjską gościnnością (a dla nas też i polską J) stanowi prawdziwie idealne miejsce na zarówno leniwe, jak i aktywne wakacje połączone z poznawaniem egzotycznej kultury i barwnych tradycji, których w Malezji nie brakuje na każdym wręcz kroku.
W dzień naszego wyjazdu zerwała się ogromna ulewa, także opuszczaliśmy Maryam i Mariusza oraz Langkawi tak samo smutni i rzewni jak ta aura. Wielobarwna i niezwykle przyjazna Malezja bardzo przypadła nam do serc. Ale przyszedł czas by ruszyć dalej, a ku pokrzepieniu wiedzieliśmy, że jeszcze tu zajrzymy w drodze powrotnej do Singapuru za kilka tygodni.

Krabi i Ko Phi Phi 2009-10-10
Z Langkawi popłynęliśmy łódką do Satunu w Tajlandii. Stąd mieliśmy promem dostać się na wyspę Ko Lipe, ale przez opóźnienie i opieszałą procedurę wizową, okazało się, że ostatni tego dnia prom właśnie odpłynął. Próbowaliśmy zatem znaleźć jakiś nocleg w Satunie, by dostać się a Ko Lipe następnego dnia, ale nie udało się. Postanowiliśmy zatem wsiąść do jedynego o tej porze dnia autobusu udającego się na północ kraju, który okazał się jechać do Krabi. A więc ok – zaczynamy zwiedzanie Tajlandii od Krabi. Słyszeliśmy same dobre rzeczy o tym miejscu, więc pozostajemy optymistyczni. Po drodze obserwujemy zmieniające się krajobrazy i życie ludzi skupiające się często wzdłuż drogi. Domy, z reguły zwrócone frontem do ulicy, mają przez dzień szeroko otwarte wejścia do pierwszego, głównego, największego pomieszczenia, czegoś na kształt pokoju dziennego. Rodzina zbiera się tam by wspólnie spędzać czas, a niekiedy pomieszczenie zamienia się też w sypialnię i garaż. Obok wewnątrz zaparkowanego samochodu czy skutera rozkładane są czasem maty do spania, a czasem tylko sofy przed kredensem z telewizorem. Niekiedy dom ma jeszcze inne piętra i pokoje, a niekiedy za dużym pomieszczeniem frontowym jest tylko kuchnia. Zafascynowani bezwstydnie zaglądamy do tych pokoi w miarę jak nasz autobus sunie do celu i staramy się sobie wyobrazić jak wygląda codzienne życie typowej tajskiej rodziny.
Po przesiadce w Trang, późnym wieczorem docieramy na miejsce. Bez noclegu i z zerową orientacją w mieście, zdajemy się na kierowcę tuk-tuka (trzykołowej taksówki), który obiecuje zabrać nas do niedrogiego hostelu. Nie zawiedliśmy się, nie tylko cena była w porządku, ale i pokój całkiem - całkiem. Po całym dniu w drodze nie mija nawet chwila, jak zapadamy w sen.
Nazajutrz postanowiliśmy przenieść się z centrum Krabi bliżej wybrzeża. Dużym tuk-tukiem, pełniącym funkcję autobusu miejskiego docieramy do Ao Nang. Tutaj udaje nam się znaleźć pokoik przy samej plaży, w dużym kompleksie z basenem, w pobliżu małego centrum pełnego knajpek i straganów z jedzeniem, ale i sklepów z upominkami, stanowisk oferujących masaże i małych agencji turystycznych. Chociaż jest to bardzo turystyczne miejsce, mimo wszytko można znaleźć wiele spokojniejszych i ustronnych miejsc, idealnych do odpoczynku. Jest też poza sezonem, więc nie czujemy się ‘osaczeni’ i postanawiamy następne dni sobie poleniuchować na plaży i nad basenem. Ale gdzie tam! Nie upłynęło pół godziny na plaży, jak zaczęliśmy rozglądać się po okolicy i planować spacery. Ao Nang z jednej strony zamknięta jest niewielkim zielono porośniętym łańcuchem wzniesień (świetne miejsce do wspinaczki!), natomiast z drugiej strony, podobnie jak dalej na horyzoncie, wyrastają z morza tylko pojedyncze, niewielkie skały i wysepki, tworząc malowniczą plątaninę plaż i laguny. Koniecznie chcemy zobaczyć je z bliska, zbieramy więc swoje klamoty i obieramy sobie jako cel najdalszą w zasięgu wzroku wysepkę. Ponieważ jest właśnie odpływ, udało nam się dotrzeć do niej po piasku i płytkiej wodzie. Warto było: widoki piękne, błękitno – turkusowa woda pełna zadziwiających muszli i żyjątek, a w tle na lądzie odsłoniły się też większe wzniesienia tworząc piękny krajobraz. Minęliśmy też niewielki port z tradycyjnymi, kolorowymi, drewnianymi tajskimi łodziami oraz pomnik upamiętniający ofiary tsunami z 2004 roku.
Zanim zawróciliśmy z powrotem, wykąpaliśmy się walcząc z dużymi falami, co było świetne.
Wieczorem poszliśmy do centrum, gdzie życie bardzo się ożywiło, coś tam rzuciliśmy na ząb i powłóczyliśmy się po głównej ulicy nastawionej głównie na handel z turystami.
Innego dnia wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych wyspach by ponurkować z rurką, jako że pobliskie laguny mają bardzo dobrą sławę. Wyruszyliśmy z około 20 innymi osobami dużą łodzią motorową. Atmosfera była bardzo wesoła, wszyscy rozentuzjazmowani i roześmiani. Do czasu! Jak tylko wypłynęliśmy na pełne morze fale okazały się dość duże, tak że łódka podskakiwała na nich po kila metrów. Najpierw grupa japońskich nastolatków uciekła z kadłuba by schronić się w środku. Potem wszyscy zostali skąpani w słonej wodzie, która chlustała raz po raz do wnętrza. A potem zabawa zepsuła się już dla niektórych na dobre: część dopadła choroba morska, a druga część, no cóż: musiała chcąc nie chcąc oglądać ten przykry widok… może oszczędzę szczegóły. Kierowca motorówki tylko się śmiał, zapewniając, że nie ma się co martwić, gdyż nawet jeśli coś się stanie, wszyscy jesteśmy ubezpieczeni. Dziwne może, ale nie wszystkich zdołało to uspokoić ;). Nam ta przejażdżka bardzo się podobała, pomijając może widok tych umęczonych biedaków kiedy już po 45 minutach dotarliśmy na pierwszy przystanek: Wyspę Bambusową. Próbowaliśmy więc z grzeczności nieco ukryć swoje świetne samopoczucie i poszliśmy od razu nurkować. Sama wyspa jest piękna, ze śliczną plażą ciągnącą się wydawałoby się w nieskończoność i krystaliczną wodą pełną kolorowych ryb. Niebo zdawało się tego dnia mieć identyczny kolor co morze, tak że linia horyzontu cudownie zlewała się z oceanem, aż nie wiadomo było czy obłoki pływają w nim czy suną po niebie. Cudowny widok.
Po około godzinie wsiedliśmy znowu na naszą motorówkę i popłynęliśmy wzdłuż intrygującej jaskini, do której wstęp był niestety niedozwolony, dalej do tzw. plaży małp (pełnej małp, niestety czekających tam na turystów i ich odpadki). Kolejną atrakcją było nurkowanie na otwartym morzu w pobliżu absolutnie zapierających dech w piersiach plaż i skał, które występują w filmie „The Beach” z Di Caprio oraz przy lagunie nieopodal Ko Phi Phi. Mieliśmy też okazję wysiąść na Ko Phi Phi, ślicznej, prawdziwie rajskiej wsypie, gdzie zjedliśmy obiad i trochę sobie pospacerowaliśmy. Powrót do Krabi nie był już aż tak ‘wyboisty’ (czy raczej ‘falisty’) ;) więc i atmosfera na łodzi się nieco rozluźniła, także i my mogliśmy otwarcie się nim delektować.
W Krabi zostaliśmy w sumie 4 dni, każdego dnia znajdując sobie inne zajęcie, tak że koniec końców wcale nie poleniuchowaliśmy na plaży. Obiecaliśmy to sobie za to przy okazji wizyty na kolejnej tajskiej wyspie, tym razem na wschodnim wybrzeżu: Ko Samui.

Ko Samui 2009-10-10
Podróż do z zachodniego na wschodnie wybrzeże byłaby może i niezła, gdyby nie nasz autobus. Miał on niby być bowiem klimatyzowany. Niestety – klimatyzacja była zepsuta, a okna i tak się nie otwierały. Całe kilka godzin nikt prawie się nie odzywał, trwaliśmy wszyscy minimalizując ruchy, licząc minuty do celu z otartymi ustami próbując łapać powietrze w tej rozgrzanej jak piekarnik puszce. Jesteśmy pewni, że w momencie dotarcia do przystani promów w Surat Thani, byliśmy jak w połowie gotowe pieczone indyki.
Po dotarciu na miejsce, złapaliśmy tuk – tuka, który miał nas podwieźć niemal pod sam hostel. Okazało się jednak, że od miejsca gdzie nas wysadzono, to jeszcze dobrych kilka kilometrów. Dwóch ‘taksówkarzy’ zaoferowało się zabrać nas za bardzo niską cenę. Zgodziliśmy się zatem. Jakże byliśmy zaskoczeni widząc, że nasza ‘taksówka’ to w rzeczywistości… dwa skuterki. Ale przecież my mamy dwa duże plecaki! Och, nie szkodzi, nie szkodzi jak nas zapewniono. Pojechaliśmy zatem, a wyglądało to niezwykle komicznie. Po drodze w końcu straciliśmy się z oczu, także tylko mieliśmy nadzieję znowu się zobaczyć za chwilę ;), co oczywiście nastąpiło. Clong, któremu kask kiedyś uratował życie, naiwnie zagadnął o niego kierowcę. Jak łatwo się domyślić, zostało to potraktowane jako śmieszny żart J.
Hostel okazał się być nowiutki i czysty, a obsługa bardzo miła. Niestety na tym w sumie skończyły się nasze najlepsze wrażenia z Ko Samui. Miejsce to okazało się być przesadnie, czasem wręcz agresywnie nastawione na turystykę. Oczywiście jest to tylko nasze osobiste wrażenie z kilku dni pobytu tam, może mieliśmy po prostu pecha. Ale jak tylko wystawiliśmy stopę poza hostel, byliśmy atakowani ze wszystkich stron atrakcjami nie do przegapienia, ofertami nie do odrzucenia, produktami i usługami o których nawet nie chcieliśmy słyszeć. Nasze wszystkie sensy były wystawione na ciężką próbę i nie wyglądało na to by dało się od tego uciec. Gdziekolwiek, czy to na plaży, czy w świątyni (!), czy w buszu – wszędzie dopadali nas sprzedawcy (nawet narkotyków), interesanci, agenci i licho tam jeszcze wie kto… Przy tym ceny windowane były nie do wiary. Za tą samą trasę tuk – tukiem śpiewali sobie raz 60 a raz 300 Bahtów (THB) za osobę! Nie do wiary. Mimo wszystko zostaliśmy nasze zaplanowane 4 dni, mając nadzieję, że wreszcie uda nam się uciec od tego natręctwa i docenić to miejsce. Zwiedziliśmy większość wyspy, jej piękne świątynie, urokliwe plaże i fantazyjne formacje skalne. Nie umieliśmy jednak oderwać się od tej swoistej nagonki na turystę i nawet jeśli poznaliśmy niejedną bardzo sympatyczną osobę, a okolica była piękna, Ko Samui nie zapadło w naszej pamięci jakoś szczególnie pozytywnie. Krabi i Ko Phi Phi też były bardzo ‘turystyczne’, ale jakoś nikt nam się aż tak nie narzucał na każdym kroku.
Zobaczmy jak tam inne miejscowości w Tajlandii.

Chumphon, Hua Hin i Phetchaburi 2009-10-10
Podczas podróż promem z Ko Samui na północ do Chumphon morze znowu postanowiło ‘trochę’ się wzburzyć. Na dolnym pokładzie, gdzie z bagażami został Clong, wszyscy i wszytko pozostało przynajmniej suche. Na górnym za to, otwartym, Mlong, przemoczona do suchej nitki, trzymała się z całych sił barierki przy swojej ławce by nie zmyło ją na drugi koniec pokładu, jak to co chwilę przydarzało się któremuś z pasażerów. Co po chwilę ktoś na kogoś wpadał a na wszystkich nieustannie wpadały fale. Po jakimś czasie to już nawet przestało być zabawne, szczególnie, że w porcie przy Ko Tao byliśmy świadkami próby uratowania tonącego kutra rybackiego. Sama myśl, iż jakaś rodzina zapewne z tego kutra się utrzymywała, pogrążyła nas w smutnym zamyśleniu.
Do Chumphon dotarliśmy jakimś cudem prawie na czas. Wejście do promu trwało całą wieczność, ale było dość interesujące, gdyż wiodło przez długi tunel między mniejszymi i większymi kutrami. Do centrum dotarliśmy minibusem i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Jeszcze nigdzie wcześniej nie było to takie trudne. W kilku pierwszych hotelach / hostelach ceny były podawane w Batach za… godzinę. Następne, te z normalnym cennikiem, okazały się tak brudne i zarobaczone, że po prostu nie mogliśmy się przemóc. Nawet jeśli mieliśmy przy sobie moskitierę i nocowaliśmy już w niejednym miejscu z końca listy cenowej i jakościowej, to to przekroczyło nasze granice. Wreszcie, po długim szukaniu wybraliśmy relatywnie najmniej zanieczyszczony pokój, zostawiliśmy plecaki i wyruszyliśmy ‘na miasto’. No i znowu jakoś się nam ono nie szczególnie spodobało, przeszliśmy szmat drogi, a niewiele się zmieniło. Mimo iż nie było tak późno, ulice były puste, a do tego szare i ponure. Zjedliśmy zasmażany ryż na rogu jednej z nich i postanowiliśmy wyruszyć do naszego następnego punktu podróży, do Hua Hin, pierwszym pociągiem rano następnego dnia.
Pięciogodzinna jazda pociągiem okazała się być absolutnie fascynująca. Nie tylko dzięki uroczym maleńkim wioskom i pięknym krajobrazom przewijającym się za oknem, ale także dzięki scenom w wagonach, które stacja po stacji bardziej się zapełniały. I oto byliśmy świadkami jak młodzi tajscy żołnierze próbują poderwać zawstydzone, skromnie chichotające dziewczyny; jak starsze kobiety upychają pod i nad siedzeniami wielkie worki pełne warzyw na sprzedaż; jak jedni jadą do pracy, inni wracają ze szkoły; pożegnania i powitania na peronach. Podczas całej podróży zwinne sprzedawczynie prowiantu z wprawą lawirują tam i z powrotem pomiędzy pasażerami targając ze sobą w woreczkach z rurką lub w wiaderkach z lodem litry napojów na sprzedaż, lub całą selekcję ciepłych i zimnych potraw zawieszonych na specjalnych kijkach, które przy dobijaniu targu można zawiesić nad siedzeniem. A klientów nie brakuje, z reguły po kilku kursach od końca do końca pociągu towar znika. Niestety wszystkie odpadki lądują za oknem.
Około południa docieramy do Hua Hin. Do naszego nowego gospodarza z Couch surfingu, Goerana i jego tajskiej rodziny zabierają nas skuterkowe ‘taksówki’. Goeran mieszka w bardzo ładnej okolicy, właśnie się tu przeprowadził ze swoją żoną, dwuletnim synkiem i pasierbem. Wyemigrował z Finlandii, po tym jak na wakacjach zakochał się – w swojej przyszłej żonie i w Tajlandii. Teraz, jak twierdzą, żyją życiem jak z własnych marzeń, snując mnóstwo planów na przyszłość. Po kilku wieczorach przegadanych z nimi na werandzie zarazili nas swoim optymizmem, sztuką cieszenia się z życia i doceniania tego co się ma. Usłyszeliśmy też tuzin historii miłosnych, których bohaterami byli Europejczycy i Tajki, a kończyły się one raz szczęśliwie, raz dramatycznie. Goeran planuje nawet napisać scenariusz filmowy na podstawie jednej z nich, a zapowiada się on faktycznie całkiem interesująco. Trzymamy kciuki Goeran!
Czas z nimi strasznie szybko leciał. Ponieważ pogoda była bardzo kapryśna, nie za wiele zwiedziliśmy, ale Hua Hin bardzo nam się podobało. Jest to jeden z najstarszych kurortów wypoczynkowych kraju, do dziś tłocznie odwiedzany przez miejscowych, szczególnie z Bangkoku. Nie czuliśmy się tutaj przytłoczeni polowaniem na turystę, jak tego doświadczyliśmy przy okazji wizyty w Ko Samui.
W miejscowym pałacu przebywała właśnie para królewska i przed bramą główną zbierały się często różne grupy by pozdrowić monarchę lub oddać mu hołd. Król cieszy się w Tajlandii bardzo dużą popularnością i jest szeroko respektowany. Byliśmy świadkami jak tajscy skauci śpiewali właśnie pieśń na cześć swojego króla.
Jeden z dni przeznaczyliśmy na odwiedziny pobliskiego historycznego miasta Phetchaburi. Odwiedziliśmy kilka przepięknych świątyni, ze starymi malowidłami i ogromnymi posągami Buddy. Jedna z nich znajdowała się w jaskini pod ziemią. Najpierw schodzi się schodami w dół, które prowadzą do pierwszego, niewielkiego pomieszczenia z mniejszymi posągami. Stąd, węższym przejściem trafia się do największej groty, w której panuje niesamowity nastrój. Sklepienie wisi bardzo wysoko nad głową, podłoga wyłożona jest brunatnymi płytami, światło dochodzi jedynie z jednego niewielkiego otworu na górze i ze świec. Dookoła poustawiane są rozmaite posągi Buddy, których nawet czasem ciężko się dopatrzeć. Zakonnice w jasnych szatach krzątają się niemal bezszelestnie, zamiatając podłogę bądź czyszcząc posągi. Panująca cisza piętnuje nastrój powagi.
W dalszym korytarzu znajduje się wielki posąg leżącego Buddy, a w reszcie grot kolejne mniejsze i większe figurki i ołtarze.
Bardzo ciekawe, niesamowite miejsce.
Inną, równie fascynującą atrakcją Phetchaburi jest letni pałac Phra Nakhorn Khiri króla Mongkuta, tego z ‘Król i ja’ czy ‘Anna i Król’ z Jodie Foster. Góruje on nad wzniesieniu nad miastem ukryty wśród drzew. Do poszczególnych budynków kompleksu prowadzą urocze ścieżki i schody poprzecinane i podważone korzeniami, a same pomieszczenia są zaskakująco małe. Nawet komnata króla jest raczej skromna, a wszędzie trzeba się schylać i przeciskać w wąskich przejściach, co tylko sprawia jeszcze większą frajdę w zwiedzaniu. Zewnętrzne ściany pałacu pomalowane były (nawet ponoć dość niedawno) na kolor biały. Biel ta jednak bardzo szybko musiała podać się ciemnej pleśni, która pokrywa obecnie większość powierzchni elewacji. Dżungla i tropiki kontra człowiek…
Koniec końców życzylibyśmy sobie zostać dłużej w Hua Hin i Phetchaburi, ale nasze dwutygodniowe wizy poganiały nas w drogę.

Urodziny Królowej w Bangkoku 2009-10-11
Do Bangkoku przyjechaliśmy autobusem z Hua Hin. Dobrych kilka godzin spędziliśmy czekając w umówionym miejscu na naszego gospodarza z Couch Surfingu. Zjawił się już po zmroku, także od razu pojechaliśmy do jego mieszkania, stwierdzając, iż nie ma już sensu wracać do centrum i próbować coś zwiedzić. Mieliśmy na to kolejne dwa dni.
Bangkok okazał się dokładnie taki jak sobie go wyobraziliśmy: hałaśliwy, chaotyczny i pełen wszystkiego. Nie przeczy to jednak faktowi, iż pełen jest też fascynujących zabytków. Staraliśmy się zobaczyć jak najwięcej, pokonując część trasy na nogach, a część łodziami po kanałach, tuk – tukami, kolejką naziemną i taksówkami. Oby dwa dni były bardzo intensywne, w tuk – tukach prawie się przytruliśmy spalinami, stopy nam popuchły – ale było warto! Bangkok jest pełen kontrastów: tutaj świątynia, tam podejrzane biznesy; tutaj srebrzyste drapacze chmur, a tam rozpadające się chatki sklepane z byle czego; tutaj reprezentacyjne bulwary, a tam zaśmiecone, ciemne zaułki… Miejsc do zwiedzenia i atrakcji jest z kolei niezliczona ilość. My ograniczyliśmy się do najważniejszych świątyni i Wielkiego Pałacu (tylko od zewnątrz, jako że wnętrza były zamknięte dla zwiedzających). Trafiliśmy akurat na urodziny królowej, które są zarówno Dniem Matki w Tajlandii. Ulice przystrojone były zatem milionami światełek, chorągiewek i ogromnymi portretami monarchini w złocistych ramach co krok. Wszędzie zaś liczne wycieczki i pielgrzymki kobiet – tajskich matek, najczęściej ubranych na niebiesko. Miasto kipiało wręcz migocącymi światełkami, złotem i błękitem. A atmosfera panowała przednia, ludzie byli weseli, w iście świątecznym nastroju. W aurze tego rozweselenia zgubiliśmy na chwilę czujność i daliśmy się naciągnąć na ‘specjalną taryfę tuk – tuka’: bardzo tanią, ‘z okazji Urodzin Królowej’, że to niby rząd dziś dopłaca resztę… Ci, którzy odwiedzili wcześniej Bangkok, pewnie się z nas teraz śmieją. Śmiało! Proszę bardzo, cała przyjemność po naszej stronie ;) - my sami nie możemy uwierzyć, że daliśmy się na to nabrać. A więc dla niewtajemniczonych, oto jak odbywa się taka ‘okazyjna jazda’: niby to po drodze (gdziekolwiek by się nie jechało – zawsze jest po drodze) zatrzymujemy się na chwilkę, ‘bez zobowiązań’ – można tylko popatrzeć, to u jubilera, to u krawca, to w sklepie z pamiątkami… Kierowca rekompensuje sobie zaniżoną taryfę z prowizji, jaką dostanie za zakupy swojego pasażera. My niestety nie mieliśmy czasu na takie podchody, nie chcieliśmy niczego kupować, ani trwonić czasu na rozmowy o garniturze, którego i tak nie kupimy, czy o diamentach, w które i tak nie zainwestujemy. Ponieważ jednak… oczywiście :P było nam żal kierowcy, ekspresowo przelecieliśmy przez wytwórnię biżuterii, (co nawet okazało się dość ciekawe) i koniec końców zapłaciliśmy ‘normalną’ taryfę i mogliśmy kontynuować zwiedzanie na własną rękę, po swojemu. Uf ;). Zdołaliśmy zobaczyć większość tego co sobie zaplanowaliśmy, choć ze względu na wspomniane obchody, czasami ciężko było przecisnąć się przez tłumy i pokonać monstrualny wręcz ruch na drogach. Z tego powodu też nie udało nam się zwiedzić Muzeum Narodowego, które zamknięto nam przed nosem, ale co do reszty nie narzekamy. Byliśmy w sumie usatysfakcjonowani tą wizytą. Ale i zadowoleni, iż możemy już uciec od wielkiego miasta.
Naszą ostatnią nocą w Bangkoku zawładnęła ogromna ulewa. Ponieważ musieliśmy wyruszyć jeszcze przed świtem, kiedy ciągle panowało istne (typowe) oberwanie chmury, przygotowaliśmy się na mokry spacer: peleryny, wodoodporne pokrywy na plecaki itd… itp… Nie martwiąc się niczym, wyszliśmy na ulicę, a tutaj… ulica zamieniła się w rzekę! Brodziliśmy tak więc sobie po kolana, a co pływało koło nas, lepiej nie wspominać. Szczęśliwie jednak udało nam się dotrzeć na lotnisko, a stąd, już w miarę osuszeni, wylecieliśmy z Air Asia na wschód, do Ubon Ratchathani przy granicy z Laosem. Stąd złapaliśmy autobus do Pakse (Pakxe).

Przeprawa do Wietnamu i Quy Nhon 2009-10-16
Z Pakxe w Laosie wyruszyliśmy autokarem do Quy Nhon (Kin-Hon) w Wietnamie. Był to najbliższy przystanek, z jakiego się można było dostać z Laosu do Da Lat, gdzie docelowo chcieliśmy dotrzeć.
Podróż autobusem dłużyła się w nieskończoność. Już po pół godzinie złapaliśmy gumę, potem po około godzinie pojazd zepsuł się całkowicie, także pasażerowie zostali wysadzeni na poboczu, a maszyna została zaciągnięta do naprawy. Na szczęście wróciła po nas po jakiejś kolejnej godzinie. Tylna połowa autokaru była załadowana workami ryżu, które wydawane były na licznych przystankach. Nie przeszkadzało to jednak w wyprzedaniu kompletu biletów, także ludzie siedzieli w przejściu, na tych workach albo w trójkę na podwójnych siedzeniach. Nie było klimatyzacji oczywiście, ale za to wszyscy palili papierosy. No i w radio i telewizorze puszczane były na okrągło (na cały regulator) wietnamskie kabarety. Ale to właśnie cały urok takich wypraw, prawda?
Połowę drogi wiodło przez góry, dzięki czemu mogliśmy podziwiać cudowne widoki. Mijaliśmy niekiedy małe wioski, bez prądu ani innych udogodnień, z chatkami zrobionymi z liści palmowych i bambusa. Nie widzieliśmy wielu pól uprawnych, ani zwierząt na pastwiskach, więc długo zastanawialiśmy się, jak ci ludzie sobie radzą. To dopiero warunki! Aż chciałoby się wyskoczyć z autobusu i rozbić tu namiot na kilka choćby dni.
Na granicy zostaliśmy wysadzeni i przeszliśmy przez dwa posterunki. W sumie nie wiedzieliśmy czy już jesteśmy w Wietnamie, czy nie. Niby powiewała z tej strony ich flaga, ale próbując zapytać o pieczątkę wjazdową, nie otrzymaliśmy więcej szczegółów w odpowiedzi jak: ‘Ok! Ok!’ Okazało się, że wietnamska służba graniczna znajduje się jakieś 10 minut drogi autobusem dalej. I tu znowu dwa posterunki. Cała odprawa trwała wieczność! Ale byliśmy w Wietnamie. Za granicą zatrzymaliśmy się na kolację. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu jedzenie było wliczone w koszt biletu! Wow! Także zjedliśmy ryż z jakąś zieleniną i ruszyliśmy dalej.
Do Quy Nhon dotaliśmy po 19 godzinach, o 3.00 nad ranem.
Hostel mieliśmy już wyszukany wcześniej i na szczęście ktoś zadzwonił nam po taksówkę, bo miasto wydawało się o tej porze wymarte, a reszta pasażerów ulotniła się błyskawicznie.
Pokój nie był za przyjemny, strasznie przesiąknięty papierosami, ale co tam, mieliśmy zostać tu tylko 2 noce.
Quy Nhon jest nadmorską miejscowością wczasową. Ma bardzo ładną plażę i zadbaną promenadę nad morzem, przy której wznoszą się wysokie hotele. Wewnątrz miasto jest powiedzielibyśmy dość zwyczajne, ruchliwe ulice z wysokimi, bardzo wąskimi kamienicami. W tle duża góra. Starsza część nie jest zbyt zachwycająca, raczej szara i zapuszczona.
Trochę dalej za miastem jest przyjemny port rybacki.
Część Wietnamczyków łowi ryby z okrągłych koszy, uszczelnionych (z tego co się dowiedzieliśmy) smołą. Wygląda to imponująco, jak manewrują nimi na morzu i na rzekach. Nie wiele skorzystaliśmy z plaży, jako że co chwilę lał deszcz. Ale spacery po mieście i okolicach były bardzo przyjemne. Szczególnie piękne są plaże oddalone nieco od miasta: ustronne, trochę mniejsze, a przez to bardziej urokliwe, z jasnym piaskiem i błękitną wodą, z zielono porośniętymi skałami wyrastającymi wysoko tu i ówdzie z morskich fal. Najładniej wygląda to z góry, z okolicznych pagórków i wzniesień. Naprawdę śliczny widok! No i prawie wolny od tłumów turystycznych. W te okolice przyjeżdżają w większości wietnamscy plażowicze, zagranicznych jest mało.
Co ciekawe, w Quy Nhon, jak i później w innych miejscowościach w Wietnamie, Clong czasami przyciągał uwagę, zapewne swoją bardzo wysoką posturą. Ludzie są tu raczej niscy. Czekając np. raz na Mlong przy sklepie, najpierw podeszła grupa nastolatków, prosząc o zrobienie sobie z nim zdjęć. Pozował więc niczym ta gwiazda ;), z młodzieżą sięgającą mu najwyżej do ramion. Później podeszła starsza pani z małym wnuczkiem na ręku i również poprosiła o fotkę. Dziecko jak tylko jednak znalazło się w pobliżu Clonga, zaczęło spazmatycznie płakać. Clong był przygnębiony do końca dnia, martwiąc się, że babcia będzie nim teraz straszyć wnuczka… ‘Jedz, bo przyjdzie wysoki, kudłaty pan i cię zabierze!’ ;) Bardzo śmieszne były te konfrontacje.
Trzeciego dnia wyjechaliśmy z Quy Nhon o świcie do Da Lat.

Chłodne Da Lat 2009-10-20
Da Lat jest kurortem w południowej części kraju, w Regionie Płaskowyżu Centralnego, położonym na wysokości 1500 m. n.p.m. Takie wietnamskie Zakopane (szczególnie dla Południa kraju). Miasto jak miasto, ale to co cudowne w Da Lat, to jego urocze górzyste okolice i chłód. Nie ma tu upałów a i wilgoć aż tak nie doskwiera. W sezonie deszczowym na pogodę zawsze można liczyć: jest przyjemnie, a pada każdego dnia tylko po południu. Niezawodnie. Także wypady poza miasto można sobie łatwo zaplanować rano i do południa i ma się gwarancję dobrej aury. A jest gdzie sobie powędrować. Da Lat otaczają góry porośnięte lasem iglastym, pięknie pachnącym wilgotnym mchem i sosnami, przechodzącym gdzie niegdzie w mieszany, przypominający dżunglę. W dolinach dookoła ulokowały się wioski różnych mniejszości etnicznych, takich jak Lat, żyjących według swych starych tradycji. Większość mieszkańców miasta i wiosek para się uprawą kawy, warzyw, kwiatów lub herbaty. Pozyskuje się tu także kawę luwak (kopi luwak), wytwarzaną z ziaren wydobytych z odchodów zwierzątka zwanego luwak (łaszowate), wartą nawet tysiąc Euro za kilogram (najdroższa kawa świata)!. Nie spróbowaliśmy, z różnych powodów ;).
Okolice Da Lat tak nam się spodobały, że zamiast dwóch dni, zostaliśmy tu ponad tydzień. Zwiedziliśmy pieszo miasto, choć przyznamy szczerze, że pełne jest ono bardzo kiczowatych atrakcji, takich jak tzw. ‘Zwariowany Dom’ – betonowe monstrum mające przypominać domek na drzewie, letnia rezydencja ostatniego cesarza Wietnamu , reklamowana jako ‘pałac’ Bao Daia, a będąca w rzeczywistości willą w złym guście, czy też rowerki wodne w kształcie wielkich łabędzi na jeziorze Xuan Huong, na którego środku stoi też duże serce ozdobione sztucznymi kwiatami. Dodatkowo wszędzie kręci się pełno przebierańców namawiających do zrobienia sobie z nimi zdjęcia: cowboyów, supermanów, niedźwiedzi itp. Da Lat jest popularnym miejscem na miesiąc miodowy wśród Wietnamczyków. To zapewne dla nich wybudowano liczne bramy, mostki i ławeczki ozdobione kwiatami i kolorowo pomalowane. Poza tym kiczem są tu także inne ciekawe miejsca. Na wielkim targu w centrum miasta można kupić dosłownie wszystko, od świeżych owoców z pobliskich farm, po węże w butelkach i ciuchy – te same, które widzi się coraz częściej na polskich bazarach. Liczne cukiernie sprzedają smakołyki w tak szerokiej ofercie, że może w głowie zawrócić. Są przepyszne i nie nadmiernie słodkie, uwaga tylko na krem z zubczykowca (cebulowy durian). Z ulicznych straganów sprzedawane są też pyszne zupy, tj. nasz ulubiony rosół z makaronem i pierożkami oraz bagietki, grillowane na życzenie. Warte odwiedzenia są też galerie obrazów wyszywanych, można nawet czasem zaglądnąć do warsztatu i przypatrzeć się jak zręcznie są wyszywane te misterne, pełne detali istne dzieła sztuki.
Domy w Da Lat, podobnie jak w większości wietnamskich miast, są bardzo wąskie od strony fasady i bardzo głębokie, z reguły 5 x 20 metrów. Często pomalowane na jaskrawe kolory są barwnym tłem dla bardzo ruchliwych, pełnych życia, dość chaotycznych ulic.
Tutejsi studenci są bardzo aktywni. Organizują wiele imprez, a ich styl uważany jest w Wietnamie za awangardowy. Przez Couch Surfing poznaliśmy Trang, z którą spędziliśmy kilka wieczorów. Pracuje ona i studiuje na uniwersytecie, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć kampus i zapoznać się nieco z życiem wietnamskiego żaka. Sale wykładowe i wyposażenie uczelni przypomina trochę nasze czasy komunistyczne, a przed bramą główną stoi wysoki, betonowy pomnik z czerwoną gwiazdą na wierzchołku.
To co najbardziej nam się jednak podobało w Da Lat, to spacery po górach i dolinach. Widoki na plantacje kawy i tarasy uprawne na zboczach wzniesień są przepiękne z wysokości. Po wyjściu z lasu można zawsze zaglądnąć do którejś ze wsi. W jednej z nich, jakieś 10 km od Da Lat odkryliśmy piękny, duży kompleks świątynny (buddyjski). Po środku stała wysoka, kilkupiętrowa pagoda. Na każdym z poziomów ustawiono inny posąg Buddy, a ściany wyłożono porozbijanymi kubkami i filiżankami, poukładanymi w fantazyjne wzory. Zużyto nawet te kawałki z napisami ‘Made in China’ czy ‘Merry Christmas’ („Wesołych Świąt Bożego Narodzenia”).
W środku tygodnia wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych farmach. Zobaczyliśmy plantację kwiatów, kawy, wytwórnię makaronu ryżowego, jedwabiu, wina ryżowego (które nie wiadomo dlaczego nazywa się ‘winem’, bo ma w rzeczywistości ok. 70% alkoholu i aż pali na ustach) i Wodospad Słonia. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, tym bardziej że przewodnik naświetlił nam także obecną sytuację miejscowych rolników. Jest ona w porównaniu do innych regionów Wietnamu całkiem niezła. Uprawy kawy, kwiatów i warzyw przynoszą dużo większe zyski niż ryżu, a nakład pracy jest niższy (szczególnie w przypadku kawy). Rolnicy budują lepsze domy i wysyłają dzieci na studia. Nie dotyczy to niestety mniejszości etnicznych, które nadal żyją dużo ubożej.
Kiedy wreszcie udało nam się zebrać w dalszą drogę z Da Lat, pożegnaliśmy przemiłą rodzinę, w której hoteliku się zatrzymaliśmy i udaliśmy się autokarem do Sajgonu. Przy zjeździe z gór czuliśmy każdy stopień Celsjusza, który wzrastał na termometrze, razem z wilgotnością. Na nizinach temperatura wróciła do ‘normy’, czyli witaj skwarze i wilgoci! W Da Lat prawdziwie odpoczęliśmy od upałów, dzięki czemu baterie nam się naładowały i z nową energią byliśmy gotowi na zwiedzanie następnego punktu wyprawy: Ho Chi Minh City.

Miasto wujka Ho 2009-10-21
Do Sajgonu zawitaliśmy późnym wieczorem. Tutaj jednak nie trzeba martwić się o znalezienie noclegu. Autobus wysadził nas na jednej z turystycznych ulic, gdzie w każdym budynku jest hotel, agencja turystyczna lub sklep z pamiątkami. Po sprawdzeniu cen w kilku miejscach zdecydowaliśmy się na pokój na siódmym piętrze wysokiego (acz wąskiego) hotelu, skąd mieliśmy widok na ruchliwe, głośne ulice, przemierzane przez tysiące skuterków z tysiącami klaksonów. Na naszej wysokości na szczęście hałas nie był aż tak bardzo dokuczliwy. Głównym środkiem lokomocji w miastach wietnamskich są obecnie małe motory i skutery. Mieści się na nich czasem cała cztero – osobowa rodzina, wraz z zakupami. Widzieliśmy najdziwniejsze rzeczy transportowane tym sposobem, nawet pralkę, która trzymała się kierowcy tylko na dwóch pasach przypiętych jak plecak i oparta z tyłu na siedzeniu. Mistrzostwo! Natomiast skrzyżowania najruchliwszych arterii miejskich Sajgonu to istny ul, gdzie wszystko zdaje się jechać w każdym możliwym kierunku, nawet po chodniku jeśli trzeba.
Zwiedzając miasto nieraz trzeba przejść przez ulicę, co czasem nie tylko graniczy z cudem, ale może okazać się podnoszącym adrenalinę akrobatycznym wyczynem i próbą refleksu.
Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do centrum, czyli do Dzielnicy 1, gdzie zobaczyliśmy zabytkowy budynek poczty z ciekawymi starymi mapami pod sklepieniem, katedrę Notre Dame w stylu neoromańskim, imponujące ornamenty ratusza i gmach podupadłej opery.
Śródmieście Sajgonu jest bardzo zadbane, ulice są czyste, obsadzone klombami kwiatów i wyposażone w ławki. Nie brakuje też oczywiście pomników i popiersi wujka Ho tu i ówdzie.
Następnym naszym przystankiem, już poza Dzielnicą 1, była pagoda Jadeitowego Cesarza z mnóstwem pięknie rzeźbionych statuetek. Przed bramą wejściową sprzedawane były nie tylko jak zwykle kwiaty, ale i rybki akwariowe i żółwie na ‘ofiarę’ (bezkrwawą oczywiście). W środku tłumy ludzi i bardzo intensywny dym z kadzideł. Zaskoczyły nas tony śmieci walające się pod nogami, bo większość świątyni w innych krajach lśniła czystością. Przed głównym budynkiem wybudowano dwa zbiorniki wodne, do których wypuszczano ofiarne ryby i żółwie. Te ostatnie miały nieraz wypisane modlitwy na skorupach.
Po wyjściu ze pagody zjedliśmy parę surowych sajgonek (pycha) i poszliśmy na dalszy spacer po mieście, tym razem wzdłuż rzeki, co doprowadziło nas do jednej z biedniejszych dzielnic. Domy są tu dużo mniejsze, ulice brudniejsze, a sklepiki słabiej wyposażone. Kluczyliśmy parę godzin labiryntem uliczek, obserwując tutejsze życie: kobiety wieszające pranie w oknach, dzieci grające w piłkę na miniaturowych, betonowych podwórkach i staruszki obserwujące najbliższą okolicę z krzesła na balkonie. Było to bardzo fascynujące popołudnie.
Na koniec zwiedziliśmy Muzeum Historii Wietnamu. Ma ono bardzo ciekawe i cenne eksponaty (stare rzeźby, broń, ceramikę, ubiory, a nawet niedawno odkrytą mumię nieznanej kobiety), poukładane i opisane po angielsku według epok, dzięki czemu dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o losach tego kraju.
Wieczorem poszliśmy jeszcze na bazar Ben Thanh, bardziej z ciekawości niż na zakupy. Ulokowane jest częściowo pod zadaszeniem, a częściowo wzdłuż okalających budynek ulic. Stragany w labiryncie bardzo wąskich alejek oferują głównie tanie pamiątki, ubrania, itp. Nic naprawdę oryginalnego.
Życie nocne w turystycznej dzielnicy miasta Ho Chi Minha jest bardzo intensywne. Kluby i bary otwarte są do późna, a naganiacze stoją na każdym kroku oferując najróżniejsze produkty i usługi, łącznie z narkotykami.
Nam natomiast śpieszno było do spania, bo następnego dnia bardzo wczesnym rankiem mieliśmy wyjechać w region Delty Mekongu.

Delta Mekongu 2009-10-22
Po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce, do małego portu, gdzie wsiedliśmy na drewnianą łódź. Płynąc powoli w górę rzeki mijamy wodny targ: ten akurat jest w rodzaju ‘hurtowni’, są też mniejsze – ‘detaliczne’. Z dużych łodzi sprzedawane są owoce i warzywa, ale tylko w większych ilościach, które potem zostają rozdystrybuowane na mniejszych bazarach. Przykładowy towar wystawiony jest na końcach wysokich kijów, przymocowanych z przodu łodzi, widocznych z daleka. Kupujący podpływają, następuje targowanie się, a potem dobijanie targu i przerzucanie towaru na łódkę kupującego.
Naszym kolejnym przystankiem była mała wioska, gdzie zobaczyliśmy ręczne wytwórnie papieru ryżowego, dmuchanego i karmelizowanego ryżu, chrupków oraz cukierków. Wszystko przepyszne, organiczne, świeże, choć strasznie słodkie! Po drodze z jednej mini-fabryczki do drugiej musieliśmy przejść przez tunel między straganami z pamiątkami.
Dalej popłynęliśmy w dół rzeki, gdzie w pewnym momencie zbiegło się kilka odnóg, tworząc ogromną masę wodną, niczym olbrzymie jezioro. Niesamowity widok. Cały region Delty pokrywa 39000 kilometrów kwadratowych. Wytwarza się tutaj około połowę całkowitej produkcji ryżu wietnamskiego. Stąd pochodzi też wiele ryb i krewetek, których duża część eksportowanych jest do wielu krajów za granicą. Wody Mekongu są bardzo obfite w życie, którego część nie występuje nigdzie indziej.
Po około godzinnym rejsie wysiedliśmy na jednej z wysepek, gdzie mogliśmy coś zjeść. Ponieważ mieliśmy dość dużo wolnego czasu, wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy zwiedzić wioskę. Całe życie ulokowane jest tutaj u brzegu rzeki. Świątynie, domy, szkoły, prawie wszystko ma dostęp i z łódek i z lądu. Głównym środkiem lokomocji są tutaj rowery, ale spotka się też skuterki. Domy to częściowo małe chatki sklepane z czego się da, albo większe, drewniane, na palach, a nierzadko też murowane, duże wille. Rozkoszne dzieci, które mijaliśmy po drodze, machały do nas i krzyczały ‘hello! hello!’.
Po powrocie zaproszono nas na przejażdżkę drewnianymi kajakami po węższych kanałach, porośniętych gęsto po obu stronach buszem, palmami i bambusem. Byłoby to zapewne bardzo relaksujące przeżycie, gdyby nie dwa węże przepływające przed naszą łódką, (zanurzoną w wodzie niemal do samej góry), które zmroziły Mlong na dłuższą chwilę. Clong w tym czasie oczywiście delektował się każdą minutą, jakby nigdy nic. Wszyscy przebudzili się z zadumy, gdy zaledwie dwa, trzy metry dokładnie przed nami, z ogromnym pluskiem spadł do wody kokos z pochylonej nad kanałem palmy. Ciekawe ile szkód taki kokos – kolos mógłby wyrządzić… Lepiej może nie wiedzieć…
Po wypłynięciu na szerszy dopływ Mekongu, przesiedliśmy się na naszą dużą łódź, gdzie zebrali się już wszyscy pozostali i popłynęliśmy z powrotem na stały ląd, gdzie czekał na nas już nasz minibus. Po kolejnych paru godzinach (bardzo ciekawej) drogi, znaleźliśmy się z powrotem w Sajgonie. Poszliśmy raz jeszcze na długi, wieczorny spacer po mieście, zjedliśmy bagietki na kolację, obejrzeliśmy taneczne występy dzieci w amfiteatrze w parku i kupiliśmy bilety na następny dzień na autobus do Phnom Penh, stolicy Kambodży. Ważność naszych dwutygodniowych wietnamskich wiz upływała następnego dnia.

Bulwary Phnom Penh 2009-10-24

Siem Reap i ruiny Angkor Wat 2009-10-26
Po kilku dniach w Phnom Penh pojechaliśmy, znowu autobusem, do Siem Reap, by zobaczyć pobliskie słynne ruiny dawnej stolicy Imperium Khmerów, Angkoru. Podróż znowu spędziliśmy przyklejeni do okien, podziwiając piękne kambodżańskie krajobrazy. Na miejscu zatrzymaliśmy się u Henrika, imigranta ze Szwecji, który przed wielu laty przyjechał tutaj jako wolontariusz i tak się zakochał w tym miejscu, że osiadł tu na stałę. Dziś, wraz ze swoimi kambodżańskimi przyjaciółmi prowadzi bardzo przyjemny hostel „European Guesthouse” („Pensjonat Europejski”), w którym wynajęliśmy pokój. Dzięki częstym w tym okresie ulewom powietrze nieco się ochłodziło kiedy przyjechaliśmy, ale niesamowicie wzrosła za to wilgotność. Nie chcieliśmy włączać klimatyzacji, która może trochę by pomogła (preferowaliśmy wiatrak), więc wszystko było non-stop wilgotne: nasze ubrania, materac, wszystko co z materiału. Nie jest to za przyjemne, więc staraliśmy się przebywać jak najwięcej na zewnątrz. Miasto jest bardzo ładne, ma kilka ciekawych dzielnic i bazarów, jak i – ze względu na bliskość do Angkor Wat – olbrzymią bazę turystyczną. Wiele osób mówi po angielsku, dzięki czemu zawarliśmy kilka nowych kambodżańskich znajomości. Jedną z nich był Kia, młody chłopak po dwudziestce, który jako kierowca tuk-tuka oszczędza pieniądze na studia swoje i swojego brata. Jego opowieści, szczególnie o matce, która żyje z uprawy ryżu, zdana na łaskę urodzajów i nieurodzajów; o marzeniach skończenia studiów by zapewnić sobie i rodzinie godny byt; o ożenku na który go na razie nie stać – wzruszały nas do głębi. Mamy nadzieję, że uda mu się zrealizować wszystkie swoje palny. Trzymamy kciuki! Kia przez dwa lata pracował też jako pomocnik przewodnika po Angkor Wat, dlatego świetnie zna historię tego miejsca. To z nim mieliśmy szczęście zwiedzić ruiny, a przeżycie to było jedyne w swoim rodzaju. Dziękujemy Kia! Całą trójką wybraliśmy się tam dopiero po paru dniach, ponieważ Mlong zachorowała i musiała zostać podleczona w miejscowej klinice. Od razu jak tylko odzyskała siły, wyruszylismy do Angkor Wat, o którym marzyliśmy od dawna.
Większość ruin znajduje się na terenie Parku Archeologicznego Angkor, który rozciąga się na olbrzymim obszarze 400 km2. Znajdują się tu pozostałości wspaniałych budowli, przeważnie świątyń, rezerwuarów wodnych i murów, z czasów rozkwitu kilku różnych stolic Imperium Khmerskiego między IX a XV w. Na początku zwiedziliśmy cudowną świątynię Angkor Wat z XII w., otoczoną murami, do której wchodzi się po kamiennej grobli nad fosą. Sama kaplica zwieńczona jest pięcioma wieżami, których obraz powszechnie znany jest w całym świecie i kojarzy się z Angkor. Cała budowla pokryta jest fantastycznymi płaskorzeźbami, ale największe wrażenie robi długa, dynamiczna scena z indyjskiej mitologii Ramajany i Mahabharaty, na której postaci wyglądają jakby naprawdę się poruszały.
Później odwiedziliśmy jeszcze kolejne kilkanaście znakomitych perełek architektonicznych w obrębie Parku, a przelotnie zobaczyliśmy po drodze jeszcze więcej. Do najbardziej imponujących, choć naprawdę trudno wybrać, należała świątynia Bajon w Angkor Thom, z niezliczonymi, ogromnymi, cudnie wyrzeźbionymi uśmiechniętymi twarzami oraz świątynia Ta Prohm, wciąż w objęciach dżungli, gdzie drzewa oplatają ściany kaplic, a małpy szaleją w ich koronach wydając krzykliwe dźwięki.
Angkor Wat jest miejscem absolutnie niesamowitym. Każda z budowli ma swój własny, unikalny charakter i jest wyjątkowa na swój sposób: jedne zachwycają rzeźbami, detalami czy skalą, inne historią powstania lub kunsztem architektonicznym, jeszcze inne otoczeniem, w którym jak zaklęte tkwiły przez wieki. Człowiek czuje się niczym przeniesiony w czasie. Odczuwa się atmosferę niesamowitości, jeśli nie wręcz magii; wychodzi się z podziwu dla geniuszu i artystycznych zdolności twórców. Coś pięknego!
Ostatnie popołudnie w Siem Reap spędziliśmy nad jeziorem Tonle Sap. Życie toczy się tu w większości na wodzie. Mieszkańcy budują nie tylko pływające domy, ale i szkoły, przedszkola, kościoły i inne budynki, a do przemieszczania się używają najczęściej długich, wąskich, drewnianych łódek. Po jeziorze pływają całe wioski, jak pewnie łatwo się domyślić – bardzo ubogie, proste i minimalistyczne. Przy brzegach, jak i po drodze do Siem Reap i w samym mieście przy rzece, wiele domów stoi zaś na palach. Podyktowane jest to bardzo zmiennym poziomem stanu wody, która w porze deszczowej podnosi się nawet o 14 metrów. Jest to niezwykle malownicza okolica. Tafla jeziora podczas naszej wizyty była idealnie spokojna, a błękitne niebo i kształtne obłoczki pływały po niej jak po lustrze. Cudowny dzień.
Po powrocie do Siem Reap spakowaliśmy się i resztę wieczoru, a raczej pół nocy spędziliśmy na rozmowach z Henrikiem i naszymi nowymi kambodżańskimi znajomymi w hostelowym ogródku. Nazajutrz Kia odwiózł nas na lotnisko, z którego wylecieliśmy do Kuala Lumpur.

Znowu w Malezji. Kuala Lumpur i Johor Bahru. 2009-10-26
W Kuala Lumpur spędziliśmy niestety tylko niecałe 2 dni, z których tylko kilka godzin mogliśmy przeznaczyć na zwiedzanie. Udaliśmy się więc od razu pod słynne, niegdyś najwyższe na świecie, bliźniacze wieże Petronas. Faktycznie: bardzo wysokie ;).
Stamtąd skierowaliśmy nasze kroki do Centralnej Hali Targowej, gdzie zjedliśmy parę naszych ulubionych malezyjskich potraw oraz wybraliśmy kilka małych, pakownych pamiątek dla rodziny i przyjaciół. Zakupy robi się tu bardzo przyjemnie, alejki między straganami są przestronne, a sprzedawcy uprzejmi i w ogóle nie natarczywi, jak to się czasami zdarza. Miłe dla oka są też stoiska z antykami i lokalnych artystów i artystek: nie tylko malarzy, rzeźbiarzy, ale i mistrzyń szydełka, igły, nitki i wełny.
Z paroma małymi pakunkami powędrowaliśmy do dzielnicy Chińskiej (Chinatown), tętniącej życiem do późnego wieczoru.
Około południa następnego dnia wyruszyliśmy do Johor Bahru. Tutaj na lotnisku odebraliśmy nasze bagaże, które zostawiliśmy w skrytce dwa miesiące wcześniej. Odetchnęliśmy z ulgą, że wciąż tu były!
W Azji pozostały nam tylko 3 dni. Chcieliśmy spędzić je w Johor, ale nie znaleźliśmy żadnego rozsądnego noclegu. Nie chcieliśmy też zawracać głowy naszym wspaniałym gospodarzom z Couch Surfingu z poprzedniego pobytu, ponieważ właśnie przyszła na świat ich córeczka. Postanowiliśmy więc pojechać prosto do Singapuru, skąd wylatywaliśmy do Nowej Zelandii.

Pożegnanie z Azją w Singapurze 2009-10-26
W ‘Mieście Lwa’ zatrzymaliśmy się znowu w tym samym hostelu w Małych Indiach, co poprzednio. Większość czasu spędziliśmy tym razem na pieszym wałęsaniu się po mieście. Obeszliśmy Małe Indie, co było głównie spacerem kulinarnym ;), Dzielnicę Kolonialną (Historic District), oglądając znane i mniej znane budynki, takie jak parlament, sąd czy ratusz oraz Marina Bay z drapaczami chmur i Parkiem Merliona – statuy pół-lwa z ogonem ryby, symbolem Singapuru. Oglądnęliśmy też zachód słońca nad portem i przyglądaliśmy się przygotowaniom do zbliżającego się nocnego wyścigu Formuły 1. Montowano właśnie oświetlenia wzdłuż ulic i trybuny, a nad miastem górowały bilbordy zachęcające do zakupu miejsc w hotelach z widokiem na ścigające się bolidy w cenie od 500 USD za dzień. Co za gratka, prawda?
Naszym ostatnim przystankiem w Singapurze było lotnisko Changi, skąd odlecieliśmy do Auckland w Nowej Zelandii.
Do widzenia Azjo!

Nowa Zelandia - Wyspa Północna 2009-11-02
Auckland
Lot z Singapuru do Auckland trwał 9,5 godziny. Znów byliśmy na południowej półkuli, znów w inne j strefie czasowej.
W Nowej Zelandii właśnie zaczynała się wiosna, pogoda była więc wspaniała: przyjemnie ciepła, ale nie gorąca, lekkie, świeże powietrze. Doceniliśmy je szczególnie po dwóch miesiącach w skwarze i wilgoci.
Na lotnisku przebukowaliśmy nasze bilety na Wyspy Cooka, co pozwoliło nam o siedem dni dłużej zostać w Nowej Zelandii, a na Rarotonga - doszliśmy do wniosku - że wystarczy nam tydzień. Spójrzmy prawdzie w oczy: na plaży i tak nie umiemy się wylegiwać, a wyspa nie jest w końcu taka duża ;).
Z lotniska pojechaliśmy autobusem do centrum Auckland, gdzie zatrzymaliśmy się w wielkim, wielopiętrowym hostelu YHA. W pokoju od razu z progu padliśmy na łóżka i odespaliśmy zmęczenie podróżą. Obudziliśmy się dopiero wieczorem i wybraliśmy się na spacer po mieście. Przeszliśmy wzdłuż jedną z głównych ulic: Quenn Street, pełną sklepów, banków, barów, klubów i teatrów. Doszliśmy do portu, gdzie zrobiliśmy zakupy na kolację i zawróciliśmy do hostelu.
Auckland mieliśmy zwiedzić dokładniej w drodze powrotnej, a póki co postanowiliśmy nazajutrz wyruszyć do Rotorua.
Geotermalne cuda: Rotorua
Południowy autokar Intercity zabrał nas do Rotorua, a podróż trwała 3 godziny. Kierowca objaśniał i wskazywał nam po drodze co ważniejsze atrakcje i co ładniejsze zakątki regionu Waikato. Krajobrazy były przepiękne: zieleń, łąki, wzgórza, pastwiska pełne owiec i bydła, malownicze domki i farmy, rzeki, stawy. Cudne! Takie sielankowe, idealnie skomponowane malowidła, jedne po drugich, aż do samej Rotorua. Dotarliśmy tutaj wczesnym popołudniem. Zostawiliśmy plecaki w hostelu i od razu poszliśmy na spacer po mieście, by wykorzystać ostatnie godziny światła dziennego. Poszliśmy do Parku Kuirau, który z daleka wygląda nieziemsko. Co kawałek wydobywają się z ziemi kłęby pary, zasnuwając kurtyną dymu drzewa i krzewy. W zagłębieniach bulgocze wrząca woda lub błoto, wydzielając przy tym specyficzny, silny zapach siarki. Całe miasto i okolice jest bardzo wyjątkowym miejscem, pełnym podziemnych aktywności termalnych. Mieszkańcy wykorzystują je w swych domach, które są naturalnie ocieplane wrzącą w ziemi wodą, a na parze grilluje się w ogródkach. Poza parkiem nie zobaczyliśmy wiele tego dnia, bo szybko zapadł zmrok. Następnego ranka wstaliśmy więc wcześnie i wyruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. W prawie dziesięć godzin zrobiliśmy duże kółko zaczynając od (znowu) parku Kuirau, przez miasto do jeziora i wzdłuż jego brzegu, kończąc przy Ogrodach Rządowych. Miasteczko jest bardzo ładne i zadbane. Ponad jedna trzecia mieszkańców to rdzenni Maorysi, dzięki czemu ich kultura widoczna jest na każdym kroku. Zwiedziliśmy kilka pięknie zdobionych (głównie rzeźbami i czerwono – czarno – białymi malowidłami, nieraz przerażającymi poprzez twarze z wytrzeszczonymi oczami i wystawionym językiem) maoryskich budynków, takich jak kościół, teatr czy marae – miejsce spotkań. Widzieliśmy też imponującą wojenną łódź (canoe) Waka, kilka niewielkich, prywatnych galerii z płaskorzeźbami i biżuterią z zielonego kamienia Pounamu oraz studia tradycyjnego polinezyjskiego tatuażu. Nad jeziorem obserwowaliśmy stada ptaków i kolejne, fascynujące zjawiska termalne. Ogrody Rządowe zachwyciły nas różnobarwnymi klombami kwiatów, zaprojektowanych w fantazyjne wzory.
Tego wieczoru w Wellington rozgrywany był mecz rugby między All Blacks – narodową drużyną Nowej Zelandii a Wallabies z Australii. Postanowiliśmy znaleźć najpopularniejszy w mieście bar sportowy i zobaczyć emocjonujące dopingowanie podczas oglądania meczu. Miejscowi skierowali nas do pubu Irlandzkiego. Jakże zawiedzeni byliśmy, gdy już przed drzwiami nie słyszeliśmy żadnych okrzyków, a w środku zastaliśmy… tylko pięcioosobową rodzinę – rodziców z trójką dzieci, spokojnie sączących swoje napoje przy stoliku, beznamiętnie wpatrzonych w ekran. W większości barów jakie mijaliśmy w drodze powrotnej sytuacja wyglądała podobnie: pustki. Australijczycy wygrali tego dnia.
Nazajutrz wybraliśmy się do pobliskiego parku Wai – O – Tapu, słynnego ze swojej aktywności geotermalnej. Na początek byliśmy świadkami wybuchu gejzeru Lady Knox, później przeszliśmy 3 – kilometrową trasę cudów termalnych, a na koniec zobaczyliśmy pola wrzącego błota. Przez cały czas padała mżawka, ale nie przeszkadzało nam to w ogóle, ponieważ widoki były spektakularne. Najbardziej spodobały nam się: Szampański Staw (gorące źródło z czerwono – pomarańczowym dnem nazwę zawdzięcza musowaniu, jakiemu towarzyszy wrzucenie do wody piasku), Diabelska Kąpiel (zbiornik z jaskrawo – zieloną wodą), Jezioro Ngakoro (krystaliczna, zielona głębia, otoczona gęstymi lasami) oraz Paleta Artysty (widok na wielobarwne złoża hydrogeologiczne). Okolica jest przepiękna, położona w lasach pachnących wilgotnym mchem i paprociami, a same zjawiska geotermalne po prostu niesamowite! To niesłychane, że tak intensywne, jaskrawe kolory występują w naturze. Coś pięknego. Czuliśmy się jak prawdziwi szczęściarze - móc to wszystko zobaczyć, to wielkie przeżycie. Do końca dnia nie mogliśmy ochłonąć z emocji.
Ostatniego, czwartego dnia w Rotorua, spakowaliśmy się, a manager hostelu podwiózł nas do wylotu autostrady, gdzie (w zaledwie parę minut) złapaliśmy stopa do Taupo.
Taupo
W Taupo zatrzymaliśmy się w hostelu Base. Był to niedrogi, a przy tym najlepszy hostel jaki kiedykolwiek widzieliśmy, pełen mniejszych i większych udogodnień, które doceni każdy turysta. Jak zwykle tylko zostawiliśmy plecaki i wyruszyliśmy na zwiedzanie, a dzień był piękny, ciepły i słoneczny. Najpierw poszliśmy na spacer po tzw. Księżycowych Kraterach: parku pełnym parujących szczelin w ziemi. Widoki są przepiękne, szczególnie z najwyższego w parku wzgórza. Lasy, łąki i wzniesienia dookoła są spokojną ramą dla pełnego dramatyzmu spektaklu, jaki toczy się w dolinie Księżycowych Kraterów. Dalej poszliśmy do punktu widokowego, skąd zobaczyliśmy wodospad Huka. Jego biało – turkusowe, spienione wody przyciągnęły nas jak magnes, zeszliśmy więc lekkim szlakiem na sam dół, by podziwiać go z bliska. Warto było. Woda rzeki Waikato jest przejrzysta, wodospad głośny, a wyłania się nad nim co chwilę niewielka tęcza. Następnie, z innego pobliskiego wzgórza obejrzeliśmy panoramę Taupo. Miasto leży nad największym jeziorem Nowej Zelandii (o tej samej nazwie co miasto), nad którego przeciwnym brzegiem wyrastały ośnieżone szczyty gór i wulkanów. Stąd pojechaliśmy do Tarasów Wairakei – Centrum Kultury Maoryskiej i miejsca kolejnych geotermalnych zjawisk. Przy samym wejściu zobaczyliśmy otwart dla zwiedzających dom maoryski wybudowany według dawnych tradycji, rzeźbione słupy i bramy, a dalej parująca rzeczka z krystaliczną, bardzo gorącą wodą z formacjami krzemionkowymi na dnie, wyglądającymi jak morski koral. Wyżej znajdowały się tarasy, zbudowane ręką ludzką, ale na kształt tych oryginalnych, które niegdyś się tu znajdowały. Zlewała się po nich woda bogata w krzemionkę, parując i oblepiając schody kolejnymi warstwami minerałów rok po roku. Bardzo ciekawy widok, znikający czasami za zasłoną pary. Reszta parku jest równie urocza, nad potokiem ustawione są czasem ławki, a wzdłuż drogi zrekonstruowana jest dawna wioska maoryska. Moglibyśmy spędzić tu zapewne dużo więcej czasu, ale park właśnie zamykano. Jako że nie było jeszcze ciemno, wybraliśmy się na spacer po przystani łodzi i wzdłuż brzegu jeziora, częściowo po alejkach, a częściowo po kamienno – pisakowych plażach. Do hostelu wróciliśmy całkiem padnięci.
Tego dnia udało nam się tyle zobaczyć w Taupo, że postanowiliśmy następnego dnia wyruszyć dalej.
Wellington
Ostatnim nowym miejscem jakie zobaczyliśmy na wyspie południowej była stolica Nowej Zelandii – Wellington. Podróż tutaj z Taupo trwała 7 godzin. Dotarliśmy wieczorem, kiedy nie kursowały już autobusy. Musieliśmy więc podreptać na piechotę i wspiąć się po kilkuset schodach łączących dwie ulice. Na koniec trochę pobłądziliśmy, zanim znaleźliśmy dom Lew – naszego gospodarza z Couch Surfingu. Wszystkie domy wyglądały tak samo, a numerów nie było. Nawet zapukaliśmy nie tam gdzie trzeba (ups!), ale w końcu się udało. Lew i jego partnerka byli bardzo mili, zafascynowali Clonga domowym warzeniem piwa (spróbowaliśmy ich wyrobu, istotnie - bardzo smaczny) i polecili nam co najbardziej opłaca się zwiedzić w Wellington. Gadaliśmy do późna w nocy.
Jak tylko zwlekliśmy się z łóżka następnego rana, wyruszyliśmy w stronę śródmieścia. Znowu tymi samymi schodami, tym razem w dół, za kilka przecznic byliśmy w centrum. Obeszliśmy je z mapą w dłoni, odszukując najciekawsze zabytki, takie jak stary i nowy parlament, biblioteki, katedry i pomniki. W porcie nie mogliśmy wyjść z podziwu nad dwiema rzeczami: tłumem aktywnych sportowo mieszkańców w każdym wieku (biegających, jeżdżących na rolkach, rowerach, pływających kajakami itd., itp.) oraz czystością turkusu wody. Na koniec odwiedziliśmy słynne muzeum Te Papa, z bardzo ciekawymi, interaktywnymi wystawami przedstawiającymi historię, sztukę i przyrodę Nowej Zelandii. Nie sposób wymienić tutaj choćby najciekawsze eksponaty, bo jest ich masa, a pół dnia to na pewno za mało na porządne obejrzenie wszystkiego. Wyszliśmy stąd zachwyceni i pod wielkim wrażeniem. Nie wolno ominąć tego muzeum jeśli jest się w Wellington, a zadowoleni będą nawet ci, którzy za muzeami nie przepadają. Te Papa urządzone jest z taką fantazją i rozmachem, że nie sposób się tutaj nudzić. Gorąco polecamy – każdemu.
Wieczorem zjedliśmy domowej roboty surowe, wegańskie sajgonki (pycha) i znów zagadaliśmy się do późna z Lew i Sarą. Była to bardzo krótka wizyta w bardzo ciekawym, ładnym mieście, ale mieliśmy jeszcze tyle planów…

Przez Marlborough Sounds na Wyspę Południową 2009-11-02
Spędziliśmy tu kilka wspaniałych, sielskich, pogodnych dni. Miejsce to sprzyjało wyciszeniu się, medytacji. A nasi znajomi byli świetni, tacy gościnni i szczodrzy, zafascynowali nas swoim aktywnym i ekologicznym stylem życia.
Peter zabrał nas do miasteczka Motueka, a Rinny do muzeum ‘sztuki przeznaczonej do noszenia’ i na wystawę starych samochodów w Nelson. Namówili nas, byśmy po powrocie z Parku Narodowego Abel Tasman wpadli jeszcze na dzień lub dwa. Bez zastanowienia się zgodziliśmy.
W międzyczasie zarezerwowaliśmy sobie w Departamencie Konserwacji dwa noclegi w chatkach na trasie w Abel Tasman (bez rezerwacji nie da się w zostać na noc w Parku ani w schroniskach ani na polu namiotowym). Udało nam się nawet załapać na dużo niższe ceny, jako że sezon jeszcze się nie zaczął (12 NZD / os. zamiast 30 NZD / os. w sezonie). Chcieliśmy też wypożyczyć kajaki, ale nie udało nam się ze względu na zbyt wzburzone warunki na morzu. Postanowiliśmy powędrować więc pieszo.

Nowa Zelandia - Wyspa Południowa 2009-11-03
Peter i Rinny nie tylko zawieźli as pod samą bramę Parku Narodowego Abel Tasman, ale nawet przeszli z nami pierwszą godzinę. Później zawrócili, a my ruszyliśmy dalej.
Abel Tasman to miejsce, o którym marzyliśmy już od dawna. Nie rozczarowało nas ono ani trochę, a wręcz przeciwnie. Jest to park położony wzdłuż brzegu morskiego nad zatokami Golden Bay i Tasmana., a przybrzeżny szlak wiedzie raz przez las na wzgórzach, a raz przez plaże. Jest to bardzo lekka trasa, ale naprawdę ciężko zmusić się do ruszenia z miejsca, kiedy co kilka minut wzrok przykuwa jakiś piękny widoczek, zapierający dech w piersiach, od którego nie sposób się oderwać. Chciałoby się usiąść na kamieniu i nie ruszać do zmroku, a nocą kontemplować niebo pełne gwiazd i te specyficzne zapachy mchu, paproci i czego tam jeszcze… Nie do opisania słowami.
Pierwszego dnia wyruszyliśmy z Marahau i doszliśmy do Anchorage. Droga była piękna, najpierw przez estuarium pełne ptaków i ryb, porośnięte częściowo szuwarami, później przez las, kilka cudnych punktów widokowych i plaży. Na noc zatrzymaliśmy się w prostej chatce (bez prysznica i temu podobnych luksusów, ale z toaletami i pitną wodą) przy samej plaży w Anchorage. Chaty są świetnie utrzymane przez Departament Konserwacji. Ta składała się z dwóch pomieszczeń z podwójnym podestem i materacami dla 24 osób oraz z kuchni, wyposażonej w stół i mały piecyk do ogrzania się. Nie ma koszy na śmieci, gdyż wszytki odpadki trzeba wynieść ze sobą poza park. Jest faktycznie bardzo czysto. Nie ma też rzecz jasna żadnych sklepów, jedzenie i cały ekwipunek też trzeba więc mieć ze sobą. Obok znaleźliśmy szopę z drewnem, więc wieczór spędziliśmy przy ognisku piekąc jabłka, licząc gwiazdy i nasłuchując morza. Wspaniały dzień i równie wspaniały wieczór! Rano wybraliśmy drogę na skróty, co umożliwił odpływ. Trzeba było co prawda przejść przez kilka strumyków, a woda była lodowata, ale przynajmniej poczuliśmy, że żyjemy. No i zyskaliśmy jakąś godzinę. Doszliśmy do Bark Bay, skąd łódką (tzw. wodną taksówką) popłynęliśmy do Totaranui, i stamtąd dalej pieszo do Whariwharangi, gdzie zostaliśmy na noc w podobne chatce jak poprzedniego dnia. Droga do Bark Bay przypominała tą do Anchorage i była przepiękna. Musieliśmy między innymi przejść przez wiszący most, z którego rozciągał się malowniczy widok na dolinę rzeki Falls. Widoki z łodzi były tak samo śliczne, widzieliśmy wyspę fok i piękne wybrzeże od strony morza. Za to droga do Whariwharangi okazała się jeszcze bardziej niesamowita! (Choć trudno nam w to było uwierzyć). Szlak był całkiem pusty, tak samo jak mijane łąki i plaże. To fantastyczne uczucie być tylko we dwójkę na olbrzymiej, bajkowej plaży. Choć muszę się poprawić: raz towarzyszyła nam foka pływająca wzdłuż brzegu oraz kilka razy biało – czarne ptaki, zawsze w parach, śpiące na jednej nodze na piasku. Przed snem znowu paliliśmy ognisko, choć za jakiś czas do wnętrza zagonił nas deszcz. Padało przez całą noc, także następnego dnia brodziliśmy w błocie, ale nic nie mogło zakłócić naszej euforii bycia w tym przecudownym miejscu. Wróciliśmy do Totaranui, tym razem szlakiem tzw. śródlądowym – z pięknymi widokami rozciągającymi się z wyższych wzniesień, a stamtąd łódką wróciliśmy do Marahau. Po drodze widzieliśmy jeszcze albatrosa, bardzo imponujące ptaszysko.
Te trzy dni spędzone w Abel Tasman były niezapomniane i przekroczyły nasze wyobrażenie o unikalności i urodzie tego miejsca. Spełniło się nasze kolejne marzenie. Los nam sprzyja… :)
Po powrocie z Parku spędziliśmy jeszcze świetny wieczór u Rinny i Petera, degustując wina z małych, kameralnych miejscowych winnic; a następnego dnia, po rzewnym pożegnaniu, zabraliśmy nasze plecaki i dodatkową tonę wyjątkowych wspomnień i wyruszyliśmy autobusem do Blenheim. Stąd złapaliśmy stopa do Kaikour’y.
Kaikoura
Do Kaikour’y przyjechaliśmy by zobaczyć wieloryby. Nie udało nam się co prawda wybrać na wycieczkę statkiem, z którego można je podziwiać z bliska (cena 145 NZD za osobę (!) powaliła nas po prostu z nóg), ale zobaczyliśmy je z brzegu. Wynurzały się majestatycznie w oddali by zaczerpnąć powietrza. Zwierzęta te są takie fascynujące. Przesiedzieliśmy parę godzin na kamienistej plaży wytężając wzrok obserwując kaszaloty, które są w wodach Kaikour’y częstymi gośćmi. Rewelacja.
Późnej poszliśmy na długi spacer wzdłuż brzegu, wracając do naszego hostelu przez miasteczko. Kaikoura warta jest odwiedzenia nie tylko ze względu na wieloryby, ale i na naturalne piękno. Jasno niebieskie, spienione fale z hukiem rozbijają się o szeroką i w nieskończoność ciągnącą się plażę z ciemnych kamieni, wyrzucając na nią kawałki gigantycznych wodorostów i najrozmaitsze muszle. Miasteczko jest niewielkie, prowincjonalne i robi wrażenie spokojnego, klimatycznego miejsca żyjącego z morza. Nad nim zaś królują, pokryte podczas naszej wizyty śniegiem, góry sięgające sporo ponad 2000 m n.p.m. Bardzo piękny, elektryzujący widok.
Na drugi dzień wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy zobaczyć kolonię fok z gatunku kotik nowozelandzkich. Pierwszą, malutką zobaczyliśmy z dala od reszty stada, na przeciwnym brzegu zatoki. Spała sobie na krawężniku, tuż przy ulicy. Dobrze, że ruch jest tutaj znikomy. Taka indywidualistka. Reszta jej ziomków wylegiwała się na skałach po drugiej stronie. Ich bardzo sympatyczne pyszczki jakoś nie pasują do tych nieraz ponad dwu – metrowych cielsk i wielkich zębów. Z początku nie łatwo je dostrzec z daleka, gdyż świetnie wtapiają się w otoczenie. Ale jak już się je zauważy, pojawiają się następne. Z koloni fok prowadzi też bardzo malownicza ścieżka po pobliskim wzniesieniu, z której rozciąga się piękna panorama Kaikour’y: małej kropki na tle oceanu i gór.
Jeszcze tego samego dnia, po powrocie, późnym popołudniem zebraliśmy się i wyruszyliśmy do Christchurch. Stopa znowu złapaliśmy prawie od razu. (Nowa Zelandia kwalifikuje się do miana raju autostopowiczów).
Christchurch
W Ōtautahi, jak Maorysi nazywają Christchurch, zatrzymaliśmy się znowu w hostelu Base, bo z jego filia w Taupo zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie, tak samo jak niskie ceny i świetna lokalizacja w samym centrum. Byliśmy dość zmęczeni, więc spacer tego wieczoru ograniczyliśmy do Placu Katedralnego i jego kilku przecznic.
Więcej zobaczyliśmy następnego dnia. Zwiedziliśmy Katedrę, trochę zbyt komercyjną jak na nasz gust, Centrum Sztuki, budynki dawnego uniwersytetu z pracowniami artystycznymi i kawiarenkami oraz ogród botaniczny. Przeszliśmy też przez jedną ze starszych dzielnic mieszkalnych w śródmieściu, z okazałymi kolonialnymi domami.
Christchurch wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Życie tutaj wydaje się nie tylko kusząco bliskie wielu cudom natury, ale i aktywne, acz nie za szybkie i bogate w życie kulturalne. Tak nam się przynajmniej wydaje, bo na potwierdzenie naszych odczuć niezbyt wiele mieliśmy czasu - już drugiego dnia odlecieliśmy z powrotem do Auckland.

Powrót do Auckland 2009-11-03
Nie pozostało nic innego jak spakować się i pożegnać z Nową Zelandią. Następnego dnia w południe wylecieliśmy na Wyspy Cooka.
Nowa Zelandia podbiła nasze serca i na pewno chcemy tu kiedyś wrócić, tyle jeszcze pozostało do zobaczenia.

Rarotonga: raj czy nie raj? 2009-11-11
Na Wyspy Cooka dotarliśmy dzień wcześniej niż wystartowaliśmy z Nowej Zelandii – ze względu na przekroczenie międzynarodowej linii zmiany daty. Wylecieliśmy 3go a wylądowaliśmy 2go. Także nie tylko odmłodnieliśmy o 1 dzień, ale i zyskaliśmy 24 godziny na zwiedzanie. Jak dla nas – super! ;)
Na lotnisku przywitał nas śpiewak przygrywający na ukulele. Od razu poczuliśmy się jak na egzotycznym miesiącu miodowym. Pogoda była cudna, bardzo ciepło, ale nie gorąco, przyjemna, delikatna bryza morska. Zaraz po wyjściu z hali przylotów ustawione było kilka kontuarów z informacją turystyczną, a ich pracownicy wychodzili naprzeciw turystom. Pan, który zapytał nas gdzie mamy zarezerwowany pokój, skierował nas do mini-busika, którego kierowca – właściciel naszego hostelu, za darmo zawiózł nas na miejsce, choć nawet się z nim nie umawialiśmy.
Zatrzymaliśmy się w hostelu Backpakers International na południu wyspy. Bardzo prosty i surowy, ale miał wszystko czego potrzeba, czyli łóżka, prysznice (z reguły tylko zimne) i kuchnię. Poznaliśmy wielu fajnych ludzi i mieliśmy niedaleko do plaży.
Wiedzieliśmy, iż wyspa ta jest niewielka, prawie okrągła i składa się z plaż przy lagunie dookoła i gór w środku, ale zaskoczeni byliśmy rozmiarem tych wzniesień. Są bardzo spiczaste i dużo większe niż się spodziewaliśmy. Porośnięte gęsto tropikalną zielenią majestatycznie spoglądają w dół na turkusową, pełną kolorowych ryb i koralu lagunę i duże, granatowo – białe fale rozbijające się u jej krańca daleko u brzegu. Dokładnie widać, gdzie kończy się laguna, a to przez różnicę kolorów: woda z turkus przechodzi w granat. Na plażach rosną palmy, piasek jest biały i miękki, a gdzie niegdzie składa się ze skruszonego koralu, przez co jest trochę bardziej gruboziarnisty i szorstki w dotyku. Jedyne mniej przyjemni z wyglądu mieszkańcy laguny to strzykwy, przypominają grube gąsienice, tylko są dużo większe i czarne – ponoć lokalny przysmak. Usadawiają się na dnie, nawet bardzo blisko brzegu, a często leżą na plaży wyrzucone przez fale. Ale nie martwcie się, przeżywały nawet to, niezłe z nich skubańce – odrastają nawet po tym, jak ktoś je wypatroszy.
Kolejnym zaskoczeniem były dla nas gekony. Przyzwyczailiśmy się do nich w Azji, ale tutaj – niesamowite – wydają one głosy! Takie przenikliwe wysokie tony, kiedy ‘walczą’ o terytorium. Było ich w naszym hostelu pełno. Śmieszne to stworzonka, które można długo obserwować i się nie znudzić.
Po rozpakowaniu paru rzeczy (mogliśmy to wreszcie zrobić, jako że zostawaliśmy w jednym miejscu przez cały tydzień) wybraliśmy się na plażę. Ta niedaleko hostelu była bardzo ładna, choć dość wąska. Im bardziej na wschód, tym plaże stawały się szersze, ale i gęściej ‘zaludnione’.
Większość zabudowań na wyspie skupia się wzdłuż linii brzegowej, przy głównej ulicy. Kursują tylko dwa autobusy: jeden zgodnie, a drugi przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Orientacja jest tu bardzo łatwa. Miasto, Avarua, stolica Wysp Cooka, ulokowało się na północy wyspy. Znaleźć tu można dwa (z trzech w całym Rarotonga) duże supermarkety, pocztę, posterunek policji, uniwersytet, bibliotekę, port itd. Co weekend odbywa się tu także ‘targ kulturalny’, gdzie kupić można rękodzielnictwo i smakołyki domowej roboty. Budynki rządowe są małe i niepozorne, niczym większe domy. Na południu i wschodzie znajdują się najpopularniejsze hotele i resorty, jako że plaże są tam najładniejsze i najlepiej dostępne. W małych sklepikach rozrzuconych dookoła wyspy kupić można tylko podstawowe produkty. Ogólnie jest dość drogo, ceny porównywalne z nowozelandzkimi. Bierze się to stąd, że choć nie jest to zbyt bogaty kraj, to niemal wszystko trzeba importować drogą morską.
Bardzo wiele jest kościołów, najróżniejszych wyznań, niektóre bardzo ciekawe architektonicznie, szczególnie te najstarsze. Przy niektórych znajdują się cmentarze, ale większość grobów umieszczona jest przy domach, w ogródkach, gdzie rodzina może się o nie troszczyć na co dzień. Panuje tutaj silny kult przodków. Kwestią honoru jest wyuczenie się na pamięć i recytowanie całego swojego drzewa genealogicznego.
Wewnątrz wyspy, u podnóża gór, znajdują się poletka rolnicze. Są one często bardzo rozdrobnione, ze względu na skomplikowany, skrupulatnie przestrzegany system dziedziczenia. Nierzadko zdarza się więc, że ktoś ma kilka drzew papai po jednej stronie wyspy, ziemniaki po drugiej, itd. Wytłumaczyli nam to właściciele naszego hostelu, których non-stop spotykaliśmy podczas spacerów w najróżniejszych zakątkach wnętrza lądu, zbierających swoje plony na kolację. Podczas pogaduszki przy jednym z ich poletek Clong zapytał naszą gospodynię, Anny, czy są to dzikie warzywa. ‘Nie – odpowiedziała – po prostu o nie nie dbamy’. Ups… :)
Pierwsze cztery dni na Rarotonga spędzaliśmy po trochu pływając w morzu, a po trochu spacerując wśród domów i pól oraz po wzgórzach wewnątrz wyspy. Odkryliśmy wiele bardzo uroczych zakątków, takich jak wodospad Wigmore; zachwyciła nas panorama wyspy widziana z góry, podobnie jak codziennie inne zachody słońca na plaży. Im bardziej w głąb lądu, tym więcej komarów, bardzo malutkich, ale i bardzo natarczywych. Trzeba koniecznie stosować jakiś środek przeciwko nim, bo w przeciwnym razie człowiek zostałby chyba zjedzony żywcem.
Na ostatnie trzy dni wypożyczyliśmy skuterek, ponieważ chcieliśmy wieczorami pojechać do miasta, a autobusy nie kursowały zbyt często w nocy. Co prawda bez problemu łapaliśmy jak dotąd stopa, ale w dzień; nie sądziliśmy, by było to takie łatwe w nocy, tutaj, gdzie nie ma oświetlenia ulicznego.
Zagraniczne prawo jazdy nie jest uznawane na Wyspach Cooka, więc jedno z nas, padło na Clonga, musiało wyrobić sobie tutejsze ‘prawko’. Egzamin przeprowadziła pani z wypożyczali. Trwał on jakieś 3 minuty, kosztował 2 dolary (NZD). Polegał na załączeniu silnika, przejechaniu w linii prostej 20 metrów i zawrócenia. Egzaminatorka wypisała na miejscu papierek i wręczyła go Clongowi: ‘Gratuluję. Nie spadł pan z motoru, więc pan zdał.’ Załatwione.
Z własnym środkiem lokomocji mieliśmy dużo zabawy i zobaczyliśmy pozostałe zakątki wyspy, jest ona naprawdę mikroskopijna: liczy jedynie 67,1 km².
W czwartek wieczór wybraliśmy się na folklorystyczny pokaz muzyki i tańca, którego jak wszyscy znajomi w Nowej Zelandii nas przekonywali, nie mogliśmy przegapić. Wybraliśmy taki bez kolacji, czyli najtańszy (5 NZD), w klubie Staircase. Faktycznie, warto było go obejrzeć. Głównym instrumentem były bębny i pate? (coś na kształt drewnianej rury ze szczeliną wzdłuż, w którą uderza się pałeczkami). Muzyka bardzo szybka, energiczna i donośna. Tradycyjnie ubrani tancerze mieli przepasane kępy kolorowych frędzli z trawy wokół talii i kolan, natomiast tancerki tylko wokół talii, ale dłuższe. Ich biustonosze zrobione były ze skorup kokosa. Do pozostałych ozdób należały wielkie, kolorowe pióropusze, naszyjniki i ozdoby z muszli. Prezentowali się przepięknie, a tańczyli z taką energią, zapałem i w tak szybkim tempie, że wprawili w zachwyt całą publikę. Każdy gest i ruch ma tu jakieś znaczenie, każdy rytm coś odzwierciedla. Osobiście byliśmy pod wielkim wrażeniem. Już dawno się tak dobrze nie bawiliśmy i dawno nasze nogi nie rwały się tak do pląsów. Taniec z Wysp Cooka, podobny do wielu innych polinezyjskich tańców, podkreśla ich tradycyjną, dawniej kultywowaną strukturę społeczną, gdzie kobieta ma być powabna, delikatna i pełna seksapilu, a mężczyzna nieustraszonym, silnym wojownikiem. Tancerze zaprezentowali nam tradycyjne powitanie, które przez uderzenia w nogi i wystawianie języka, wydały nam się raczej przerażające niż zachęcające do odwiedzin ;). Większość z nich zdawała się przy tym naprawdę czerpać wiele radości z tego tańca, a ich entuzjazm był zaraźliwy. Ogromnie nam się spodobało. Przez cały wieczór po pokazie ta elektryzująca, rytmiczna muzyka grała nam w głowach. Postanowiliśmy zobaczyć ich jeszcze raz następnego wieczoru. Tak też zrobiliśmy. Okazało się, że w piątki występuje inna grupa. Pokaz był tak samo zachwycający. Tym razem na koniec jednak lider grupy zapowiedział, iż teraz wybrańcy z publiki będą mieli okazję nauczyć się podstawowych kroków. Od razu wyobraziliśmy sobie, jak komiczne to będzie, nie ma bowiem szans, by amator zdołał tak szybko poruszać biodrami i kolanami (dodatkowo zachowując przy tym niemal nieruchomą górną część ciała). Nikt prócz nich nie nadążyłby za rytmem. Już więc zaczynaliśmy brać odwet do toalety, gdy ręka jednego z tancerzy zacisnęła się na nadgarstku Mlong. ‘Nie, nie, ja nie umiem…’ – próbowała się wymigać, ale nic to nie dało oczywiście. Z mikrofonu cała publika usłyszała: ‘Gdy wojownik wybierze cię do tańca wskazując cię prawą ręką, nie możesz odmówić!’ Wszystkie oczy spotkały się z przerażonym wzrokiem Mlong, dla której już nie było odwrotu. Jako pierwsza więc musiała na scenie zaprezentować czego nauczył ją jej nauczyciel w super przyspieszonym kursie, czyli w trzech słowach. Gdy rozległa się muzyka, w bezlitośnie szybkim rytmie, a jakże, Mlong coś tam próbowała, coś tam się starała, ale jej instruktor tylko przekrzykiwał instrumenty: ‘Szybciej, szybciej! SZYBCIEEEEJJJJ!’. Clong, (podobnie jak reszta publiczności) miał wielki ubaw, a nawet zdradziecko nagrał film! Według Mlong miał on nigdy nie ujrzeć światła dziennego, ale jeszcze tego wieczoru w hostelu zwijaliśmy się ze śmiechu oglądając go kilkanaście razy. Co za wieczór…
Dowiedzieliśmy się, że w sobotnie ranki, na scenie ‘targu kulturalnego’ występuje czwartkowa grupa. Zdążyliśmy co prawda tylko na końcowe pokazy, ale zachwyceni byliśmy tak samo jak w dwa poprzednie dni.
Niesamowicie energiczni, pełni życia, entuzjazmu i radości są ci Rarotongańczycy. Co nie przeszkadza w tym, iż potrafią też znakomicie się relaksować, na odpoczynek zawsze musi być czas, a punktualność niewiele tu znaczy. Co za mądry i wywarzony styl życia…
Życie na tej wyspie wydawało nam się rajem: bardzo proste, zgodne z naturą, bogate w tradycję i pełne piękna. Plus oczywiście idealna pogoda przez okrągły rok, piękne góry i ciepły ocean.
Pewnego dnia uzmysłowiliśmy sobie jednak, jak wysoka jest cena za mieszkanie w raju.
Rejony te nawiedzane są huraganami, tsunami i innymi groźnymi zjawiskami, znacznie wzmożonymi przez ocieplanie się klimatu. Lekka zabudowa, skupiona blisko wybrzeża, nie sprzyja ochronie przed nimi. Dopiero co niedawno przeszło mordercze tsunami przez pobliskie Samoa i Tonga, które zgarnęło żniwo niemal 200 istnień ludzkich i dorobek życia niejednej i nie dwóch rodzin. Nie dziwne więc, że tego dnia, kiedy i Wyspy Cooka otrzymały wiadomość o trzęsieniu ziemi koło Vanuatu i ostrzeżenie o zbliżającym się tsunami, mieszkańcy wzięli je poważnie. My pływaliśmy właśnie przy plaży Muri na wschodzie wyspy, kiedy zauważyliśmy, że w ciągu dosłownie kilku minut plaża opustoszała. Wychodząc z wody zostaliśmy poinformowani przez jedną z miejscowych kobiet, iż nadano właśnie sygnał alarmowy o tsunami i że mamy się udać ‘do góry’, w głąb wyspy, byle wyżej. Zmroziło nas. Nie mieliśmy wtedy skuterka, zebraliśmy się więc szybko i zaczęliśmy iść ‘w głąb’. Nie mieliśmy jednak żadnego planu i prawdę mówiąc byliśmy mocno zdezorientowani. Miejscowi okazali się jednak bardzo troskliwi. Każdy mijający nas samochód zatrzymywał się i pytał czy wiemy, czy mamy dokąd pójść. Jedna z rodzin podwiozła nas do naszego hostelu, mimo że wóz buł już przepełniony. Od nich dowiedzieliśmy się też, że fala ma uderzyć za 3 godziny. Przynajmniej każdy będzie miał szansę uciec na wzgórza. Ale co z domem, zwierzętami i całą resztą?! Przerażająca myśl. Właściciele naszego hostelu zdecydowali, iż na razie poczekamy jeszcze, słuchając wiadomości, zanim zdecydujemy co robić. Na szczęście po około pół godzinie alarm został zniesiony. Później został jednak wznowiony i na koniec ostatecznie zniesiony. Chwile mrożące krew w żyłach. Co za szczęście nie do opisania, że nic się nie stało. Kamień spadł nam z serca i poczuliśmy ogromne wzruszenie patrząc w pełne ulgi oczy naszych gospodarzy. Oby nigdy nie musieli przechodzić przez nic podobnego. My, turyści, moglibyśmy spakować paszporty i parę rzeczy i pójść ‘w góry’, uratować się i odlecieć po jakimś czasie do domu. Tutejsi mieszkańcy zaś, czekaliby, może i w miarę bezpiecznie, aż przejdzie to najgorsze, tylko po to by zejść potem do swoich posiadłości i ocenić nieuniknione straty.
Na świecie chyba jednak nie ma raju… Jak myślicie?

Miasto Aniolow i Miasto Slonca 2009-11-11
Z Rarotonga mielismy wyleciec do Los Angeles o pólnocy, nie oplacalo sie wiec isc spac tej nocy. Niestety samolot byl spózniony 3 godziny, takze kiedy wyladowalismy po 9,5 godzinach lotu bylismy niesamowicie zmeczeni, ale postanowilismy wytrzymac jeszcze te pare godzin do wieczora, by lepiej przestawic sie na amerykanski czas. Udalo sie, ale pod wieczór chodzilismy juz na rzesach.
Zatrzymalismy sie w Sun City kolo Los Angeles, w przyczepie kempingowej w ogródku u Dziadka Boba.
Juz w drodze z lotniska rzucila sie w oczy susza jaka panuje w poludniowej Kalifornii. Nie padalo tu porzadnie juz od trzech lat, wiec wszytko jest suche, bezowe i zakurzone. Bardzo smutny widok. Tylko parki, okolice centrów handlowych i prywatne ogródki, spryskiwane kazdego dnia cenna woda sa zielone. Reszta w przygnebiajacym brazie czeka na deszcze lub sniegi.
Su City jest dosc ladna, zadbana okolica, domki sa idealnie skomponowane i symetrycznie rozmieszczone po obu stronach ulicy ciagnacej i wijacej sie w nieskonczonosc, tak, ze mozna sie tu poczuc jak w labiryncie. Kazdy zakret wyglada tak samo. Jest to osiedle dla osób powyzej 55 roku zycia (tzw. osiedle emerytów), wiec nie uswiadczysz tu wielu dzieci, a za to czestym widokiem sa pojazdy golfowe, którymi starsze osoby suna po sprawunki. Dziadek Bob tez ma taki wózek, obity drewnem i nawet z pasujaca przyczepa. Laduje sie go na prad, który jest tu tanszy nawet niz benzyna, wiec wszyscy staraja sie zawsze jak najwiecej zalatwic w zasiegu ruchu meleksów. Dopiero gdy naprawde trzeba, wsiada sie w samochód.
Poniewaz Dziadek Bob kupil sobie niedawno nowa lódke, troche w stylu barki turystycznej, o wdziecznej nazwie Sea Jane, z której jest bardzo dumny, od razu po zostawieniu bagazy w jego domu, pojechalismy nad jezioro Perris, by podziwiac i wypróbowac ten nowy nabytek. Lódka byla bardzo fajna, z mostkiem do sterowania na górnym pokladzie. Jeziorko nie za wielkie, z wyspa po srodku, dwoma przyjemnymi plazami i polem kempingowym, bardzo ladne, otoczone wzgórzami i tama z jednej strony. Obejrzelismy piekny zachód slonca sunac po spokojnej tafli wody, pomachalismy do kilku rybaków (‘Biora?’ ‘Biora!’ Swietnie!’) i poobserwowalismy czaple powolnie brodzace w przybrzeznych szuwarach. Moglismy nawet pokierowac przez chwile. Prowadzenie lódki to nie to samo co samochodu, reakcja po skrecie sterem jest bardzo opózniona. Przynajmniej nam, niewprawionym sprawilo to troche trudnosci, ale jest do opanowania. Na pewno bedziemy mieli jeszcze okazje pocwiczyc.
Przez dwa nastepne dni zwiedzilismy okolice, pospacerowalismy po parkach, nad kolejnym malym jeziorkiem i po pobliskim wzgórzu, gdzie zobaczylismy stadnine koni i rancho. Zawitalismy tez do centrum handlowego po zakupy i by sprawdzic aktualne przeceny oraz – przyznajemy sie bez bicia – do kilku fastfoodów. :P Ale w In-And-Out-Burger sprzedaja naprawde najlepsze hamburgery w Stanach! Menu sklada sie z trzech podstawowych skladników i sa tylko trzy zestawy do wyboru. Czeka sie dosc dlugo, bo wszystko przygotowywane jest swiezo na zamówienie, ale warto poczekac. Hamburgery sa pycha! Mielismy wielkie ambicje pobiegac troche po takim obzarstwie, ale jakos… znowu musimy sie przyznac, nam zeszlo… Nie bylo czasu! Odrobimy pózniej ;).
Kolejnym punktem zwiedzania bylo Hollywood. Kazdy ma chyba swoje wlasne wyobrazenie o tym miejscu. Takze i my bylismy ciekawi, jak w rzeczywistosci wyglada. Po drodze zjechalismy pare razy z autostrady by zobaczyc panorame ogromnego, rozlozystego Los Angeles, jego centralna dzielnice z wiezowcami i szerokie, piaszczyste plaze nad Pacyfikiem, niektóre pelne surferów czekajacych cierpliwie w wodzie na te jedna, jedyna wlasciwa fale.
Pogoda byla wspaniala, slonce i 35 stopni (Celsjusza), wiec cieszylismy sie nia wedrujac po Miescie Aniolów, pamietajac, ze w Polsce pewnie juz zimno i plucha… Trzeba naladowac endorfiny na zapas.
Wreszcie dojechalismy do Hollywood. Jakos tak malo sensacyjnie i bez fajerwerków musimy przyznac. W oddali na jednym z wzniesien dostrzeglismy slynny napis HOLLYWOOD, ale nie moglismy znalezc drogi do niego, co chwile wjezdzalismy w slepa ulice. W koncu sie poddalismy ze wzgledu na brak czasu. Zrobilismy sobie zdjecie z daleka i pojechalismy na slynny Bulwar Zachodzacego Slonca. Jest to szeroka ulica z kawiarniami i ogródkami po obu stronach, barami, drogimi sklepami, tanszymi sklepami z pamiatkami i hotelami. Jest tez kilka muzeów, hala koncertowa i studia nagran. Stoi tu tez budynek CNN, HBO itp. Wszystko kreci sie tematycznie wokól filmów. Bilbordy, wystawy sklepów, dekoracje budynków, pamiatki itp. itd. pelne sa zdjec aktorów, zapowiedzi kinowych, podobizn Oscarów. Po okolicy jezdza furgony z odkrytym dachem pelne turystów namietnie strzelajacych fotki miejscom gdzie ‘ktos slawny jada kolacje’ lub ‘ktos slawny raz zlamal sobie obcas’. Na ulicach stoja tez sprzedawcy ‘map gwiazd’, którzy na biezaco zaznaczaja, gdzie mozna napotkac ulubiona gwiazde lub gwiazdora (gdzie jada, gdzie robi zakupy, gdzie chadza) i gdzie krecone sa plenery ze znanymi osobistosciami. Pod koniec Bulwaru Zachodzacego Slonca wjezdza sie do Beverly Hills. W sumie to szukalismy Rodeo Drive, ale skoro juz tu sie znalezlismy, postanowilismy zobaczyc, jak mieszkaja bogaci Los Angeles. Nic jednak nie bylo widac spoza wysokich murów i gestych zywoplotów. Podobnie w Bel Air. Tutaj jeszcze jakis palac wystawal czasem ponad mur, ale poza tym i zloto zdobionymi bramami wjazdowymi nie widac nic. Jedynie co ciekawe, to dekoracje z okazji Halloween, czesto bardzo wymyslne i do zludzenia przypominajace prawdziwie krwawe sceny zbrodni lub olbrzymie pajeczyny oplatajace cala posiadlosc.
W drodze powrotnej przez Beverly Hills natknelismy sie na plener do jakiegos filmu w jednym z parków. Niczym ci paparazzi wiec wysiedlismy i poszlismy zobaczyc czy oby cos ciekawego sie wlasnie nie kreci. Troche nas zdziwila ogromna liczba psów ubieranych i charakteryzowanych pod bialymi namiotami rozlozonymi tuz za trzema glównymi planami akcji. Okazalo sie … ze krecono wlasnie film Beverly Hills Chihuahua II, a scena która powtarzano jakies 10 razy bylo serwowanie pieskowi obiadu na srebrnej zastawie na perskim dywanie przez lokaja . Hm… Powstawalo zapewne wlasnie na naszych oczach iscie wybitne arcydzielo z ambicjami do Zlotych Globów. Na sto procent ;).
Na koniec tego szolbizowego dnia pojechalismy na Bulwar Hollywood, gdzie ze spuszczona glowa sledzilismy gwiazdy wmurowane w Aleje Slaw (Walk of Fame), poswiecone najrózniejszym slawom filmu, telewizji i muzyki. Przy Chinskim Teatrze kreca sie cale tlumy przebieranców oferujacych pozowanie do zdjecia za 5 $. Minelismy wiec dwie Marilyn Monroe (w tym jedna po szescdziesiatce, Elvisa, trzech Jacków Sparrowów, Kapitana Ameryke, Batmana, Spidermana, Supermana, Sponge-Boba Kanciastoportego, dwóch Shrecków i jedna Fione. Pewnie kogos pominelismy, ale musicie nam wybaczyc, gdyz az sie roilo od tych przebieranców. Stoj ac na swiatlach przy przejsciu dla pieszych uslyszelismy tez za plecami gadke dwóch rozdawców ulotek, z których to jeden przekonywal drugiego ze ‘moze zalatwic role w top – produkcji, jest przeciez na ‘ty’ ze Spilberiem, przyjazni sie z Jackiem Nicholsonem i byl w filmie Dzien Niepodleglosci z Willem Smithem, czego nikt mu nie odbierze bracie, nikt!’ Jaaaaasneeeeee… Teraz to dopiero nagle poczulismy, ze faktycznie jestesmy w Hollywood i tak samo nagle postanowilismy juz sie stad zbierac. Hollywood: ‘zaliczone’. Zadnych rewelacji. Ale i tak warto bylo zobaczyc, jak w rzeczywistosci wyglada jedno z najslynniejszych miejsc na swiecie. Tak sobie, jesli nas zapytacie.
Po powrocie do Sun City spedzilismy jeszcze jeden wspanialy, sloneczny dzien na lódce. A ostatniego wieczoru poszlismy wesole miasteczko Poludniowej Kalifornii. Udalo nam sie, poniewaz jedna z kobiet przy wejsciu zaoferowala nam darmowe wejsciówki, które zakupila dla swoich dzieci, a te weszly jak sie okazalo za darmo. Znowu mielismy farta. Super. Jedzenia, pokazów akrobatycznych, karuzel i strzelnic bylo bez liku. My zjedlismy tylko lody, choc w ofercie byly nawet smazone w panierce na glebokim oleju: - snickersy, - ciastka markizy orios, - klomby kukurydzy, - maslo (!) i – ptysie; ponadto jablka: - w karmelu, - w lukrze, - w karmelu, czekoladzie i orzechach, - w karmelu, lukrze, czekoladzie i orzechach (mozna pewnie sobie wmówic, ze zjadlo sie ‘tylko’ owoc i ruszyc po wiecej smazonek). Jakos sie nie skusilismy, choc pachnialo tak ‘amerykansko’ ;). Obejrzelismy halasliwy wystep na trapezie ‘Piratów z Kolumbijskich Karaibów’, poprzedzony sprzedawaniem malowanek o piratach za 2 $ (przez samych piratów), Clong ustrzelil drewniane róze dla Mlong i zrobilismy sobie zdjecie przy makiecie z wycietymi glowami: jako osy. Ale najlepsze pozostalo na koniec. Na wielkiej arenie obejrzelismy wyscigi monstrualnych ciezarówek Monstertrucks. Och co za emocje pelne gestego kurzu wgryzajacego sie w oczy i zagluszajacego nawet Piratów z Kolumbijskich Karaibów warkotu gigantycznych silników napedzanych metanolem. Dwie Monstertrucki zostaly zdyskwalifikowane powodu problemów technicznych, jedyna kobieta – kierowczyni zajela czwarte miejsce a wygral zawodnik z pobliskiego hrabstwa. Zwyciezca na koniec dal pokaz krecenia kólek w miejscu, czyli okrecania sie ciezarówy wokól wlasnej osi, co pod koniec zakrylo i nas – publicznosc i jego w gestej, brazowej chmurze pylu. Uznalismy to za znak konca pokazu i po omacku udalismy sie do samochodu. Ale wieczór!
Nastepnego dnia spakowalismy sie, pozegnalismy z Dziadkiem Bobem, który byl na tyle mily, ze pozyczyl nam samochód (mamy nadzieje, ze nie bedzie mial pilnych spraw do zalatwienia poza strefa meleksów ;) ) i pojechalismy do Utah.
Droga przez Kalifornie, Nevade i Arizone do Utah wiodla w wiekszosci przez pustynie Mojave, bezowo – brazowa, pelna fruwajacych kep zeschnietej trawy, gzie niegdzie wysokich kaktusów, ze wzgórzami w tle. Najdziwniejsze byly ulokowane niedaleko od drogi, w samym srodku tej goracej, pustej pustyni, male osiedla przyczep kempingowych. Kto tu mieszka? Czy z wlasnej woli, czy braku srodków, czy z przymusu? Bardzo nas to intrygowalo.
Zatrzymalismy sie na postój w pierwszym malym miasteczku za granica Nevady, w Primm. Znajduja sie tu kasyna i centrum handlowe. We wszystkich miastach ‘wjazdowych’ na granicy Nevady z okalajacymi miastami ulokowaly sie kasyna. Dla tych, którzy nie chca fatygowac sie cala droge do Vegas.
Dalej droga nie wiele sie zmieniala. Minelismy blyskotliwe Vegas z lsniacymi wiezowcami kasyn i zobaczylismy zniewalajacy zachód slonca w Arizonie. Bylo juz prawie ciemno, gdy przejezdzalismy przez wawóz rzeki Virgin, gdzie droga wije sie waskim przesmykiem pomiedzy ciekawymi formacjami skalnymi. Dotad skaly sa bezowe, szare, brazowe. Zaraz za wawozem rozciaga sie zas przepiekny krajobraz calkiem innej pustyni w Utah: czerwono – rózowo – pomaranczowej. W dodatku wniesienia te przyjmuja fioletowo – rózowy odcien przy zachodzie slonca. Cos wspanialego.
Byl juz wieczór, kiedy dojechalismy do St. George, w którym sie zatrzymalismy.
Nastepnego dnia od razu pojechalismy do Parku Narodowego Zions, mimo iz pogoda nie byla najlepsza. Dzien byl zachmurzony i wietrzny, ale nic nie bylo w stanie przycmic piekna tego miejsca. Kanion Zions przecina dolina rzeki Virgin. Jest tym bardziej wyjatkowy, ze wjezdza sie do niego ‘od dolu’, a glówne szlaki wioda wzdluz koryta rzeki i w góre (w przeciwienstwie do np. Kanionu Bryce czy Kolorado, gdzie wjezdza sie na góre i spoglada i schodzi w dól). Po przekroczeniu bramy wjazdowej do Parku zostawilismy samochód na parkingu i poszlismy dalej na nogach. Na poczatku mozna isc ulica, która jezdza autobusy podwozace az do miejsca zwanego Swiatynia Sinanavy, a stad wiedzie juz zwykly pieszy szlak. My doszlismy do momentu, gdzie dalej trzeba przeprawic sie przez rzeke, najlepiej w wysokich po uda gumowcach, w które niektórzy byli wyposazeni. My za to zawrócilismy i w drodze powrotnej jeszcze raz podziwialismy piekne czerwone skaly stojace pionowo po obu stronach rzeki, cudnie ubarwione jesiennymi kolorami drzewa i krystalicznie czyste, glosno szemrzace, rwace wody rzeki Virgin. Widzielismy sarny pasace sie na drugim brzegu, nie robiace sobie nic z obecnosci ludzi, wiewiórki i plochliwe pregowce. Na skalach, nawet kilkaset metrów nad naszymi glowami zmagali sie z natura wspinacze, wygladajacy z naszej perspektywy niczym mrówki.
Zions jest przepieknym miejscem. Postanowilismy wrócic tu raz jeszcze przed wyjazdem.
Po wyjezdzie z Parku spedzilismy jeszcze z godzine w Springdale, miejscowosci pieknie usytuowanej u wrót Kanionu. Obejrzelismy pamiatki nawiazujace do sztuki miejscowych Indian, zobaczylismy rancho jeleni, teksanskich krów i sfotografowalismy biozna na jednym z wybiegów otoczonych metalowa siatka z napisem: ‘Uwaga, bizon moze staranowac siatke’. Brr, sama jego glowa byla wielkosci calej Mlong chyba, az ciarki przeszly na mysl, iz móglby faktycznie sie wazyc. Ale i smutek ogarnial, kiedy pomyslal sobie czlowiek, ze kiedys zyly na wolnosci w stadach dochodzacych do setek tysiecy sztuk, podobnie jak i jelenie hodowane dzis jak kazde inne bydlo.
Po drodze ze Springdale do St. George zatrzymalismy sie w malym turystycznym niby - miasteczku z Dzikiego Zachodu, w którym domki zostaly wybudowane w proporcjach niczym z komiksów o Lucky Luke’u. Wygladaly bardzo komicznie i bajkowo w swietle zachodzacego slonca; jedna z niewielu sztucznych, zaaranzowanych atrakcji czysto ‘pod turystów’, która nam sie wydala calkiem fajna. Dalej minelismy farme strusi, zatrzymalismy sie raz jeszcze przy rzece i obejrzelismy koncówke zachodu slonca nad piekna panorama La Verkin, miasteczka bajecznie usytuowanego wsród czerwonych i popielatych skal.
Wspanialy dzien.
Nastepnego ranka wyjechalismy do Mesquite, miasta w Nevadzie oddalonego o jakies 45 minut, najblizszego bastionu hazardu od St. George. Mieszkancy tej czesci Utah uzywaja zartobliwego okreslenia ‘Mesquite Run’ (bieg do Mesquite). Oznacza ono wypad na impreze, do kasyna lub po prostu na pijacki wieczór, jako ze w Utah nie ma zbyt wielu barów. Mlodzi ludzie chcacy sie w ten sposób zabawic, ‘uciekaja’ wiec do Mesquite. My przyjechalismy tutaj jednak na wystawe domów. Bylismy ciekawi nowoczesnych wystrojów wnetrz i innowacyjnych rozwiazan ekologicznych. Niektóre z 12 otwartych do zwiedzania domów oszczedzaly ponad polowe energii i byly o kilka razy bardziej przyjazne dla srodowiska. Oszczednosc energii jest obecnie modna w Stanach, przede wszystkim zapewne ze wzgledu na kryzys. Domki byly bardzo ladne, a cala wystawa ciekawa.
Wieczorem tego samego dnia poszlismy zobaczyc jedna z bardziej znanych atrakcji Halloween’owych – labirynt w polu kukurydzy. Znajdowalo sie ono na autentycznej farmie w hrabstwie Washington (Utah). Po wykupieniu biletu mozna bylo zwiedzic cala farme, przejechac sie traktorem i obejrzec rzezbione dynie. Do labiryntu zabrala nas bryczka z belkami slomy zamiast siedzen. Bylismy troche zawiedzeni, ze bylo tylko jedno wejscie, ‘kto by sie tu zgubil’ – myslelismy. Spodziewalismy sie, ze trzeba bedzie znalezc wyjscie po drugiej stronie i ze na tym wlasnie polega caly koncept. Ale i tak udalo nam sie zgubic i to na dluzsza chwile.
Kolejnego dnia pojechalismy do Snieznego Kanionu, polozonego bardzo blisko miasta, moze jakies 5 -10 minut dalej od jego granic. Jest to kolejne piekne, malownicze miejsce Utah. Skaly przechodza tu niczym falami z czerwonych w biale a na koniec czarne, wulkaniczne. Spacerowalismy przez pól dnia, nie mogac sie nadziwic wspanialej fantazji natury. Dotarlismy do bardzo waskiej i wysokiej jaskini, w której kobiety indianskiego plemienia Anasazi pozostawily wykute w skale nascienne rysunki. Niezwykle, magiczne miejsce, jak caly Sniezny Kanion.
W drodze powrotnej skrecilismy na osiedle Kayenta w miejscowosci Ivins, które przykulo nasza uwage swoja niepozornoscia. Wlasciwie trudno je nawet zauwazyc. Domy, specjalnie zaprojektowane w stylu ‘pueblo’ wtapiaja sie w tlo kolorowych skal. Podobala nam sie koncepcja, choc Mlong nie do konca mogla sobie wyobrazic mieszkanie w sasiedztwie jedynie pustynnych stworzen, szczególnie tych pelzajacych.
Po powrocie do St. George zwiedzilismy jego niewielkie centrum. Jest ono bardzo przyjemne i zadbane, ulice sa szerokie, a budynki siegaja maksymalnie dwóch pieter. Jedyna budowla górujaca w jego panoramie jest sniezno – biala, smukla, wysoka swiatynia mormonska. Glówna czesc nie jest udostepniona do zwiedzania, w przyswiatynnym centrum dla odwiedzajacych mozna jednak zobaczyc zdjecia jej wnetrz i dowiedziec sie wszystkiego o tej religii, czy to z opowiesci pracujacych tam wolontariuszy, czy z wystawy, czy tez z filmów granych w kilku malych salach kinowych.
Poniewaz w samym miescie nie ma az tyle do zwiedzania, wybralismy sie jeszcze raz poza nie. Pojechalismy w strone Leeds, gdzie pospacerowalismy po dawnej kopali srebra (tylko na zewnatrz, tunele nie wygladaly zbyt stabilnie) i miasteczku, które dawniej przy niej stalo. Pozostawiono tu nawet kilka zabytkowych budynków, takich jak kosciól i bank.
Nazajutrz mielismy jechac do Kanionu Kolorado, na jego pólnocna krawedz, ale dowiedzielismy sie, iz wjazd moze byc zamkniety ze wzgledu na opady sniegu. Troche zawiedzeni postanowilismy zmienic plany i pojechalismy do Narodowego Pomnika USA Cedar Breaks. Po drodze zatrzymalismy sie w uroczym miasteczku Cedar City, gdzie poczulismy sie prawdziwie jak na wspólczesnym Dzikim Zachodzie. Pelno jest wielkich rancho, a ich wlasciciele wciaz nosza kapelusze cowboyskie.
Najbardziej niesamowite jest tez to, ze wystartowalismy tego dnia rano z pustyni z 25 stopniami Celsjusza; w Cedar City, niecala godzine jazdy dalej po pustyni nie bylo juz sladu, wszystko jest tu zielone, a po juz w polowie drogi w góre do Cedar Break zastalismy warstwe sniegu! Bylismy zachwyceni. Dojechalismy do Brain Head, znanego z dobrych tras narciarskich i jak dzieci wyskoczylismy na snieg by porzucac sie kulkami. Pierwszy punkt widokowy na Cedar Breaks zaparl nam dech w piersiach. Ogromne urwisko z czerwonymi skalami pokrytymi sniegiem tu i ówdzie, z zielonymi sosnami dookola i w dole. Ogromne kontrasty dodaja dramatyzmu tym widokom. Cudny widok, którego nie da sie opisac slowami. Zatrzymywalismy sie na kazdym z punktów widokowych dookola, a kazdy z nich byl inny. Przy ostatnim, gdzie znajdowalo sie zamkniete juz o tej porze roku centrum dla odwiedzajacych, wybralismy sie na dluzszy spacer szlakiem prowadzacym do (tez pustego juz) pola namiotowego. Co za wymarzone miejsce na kemping! Gdzie sie czlowiek nie obróci, to inny, coraz ladniejszy krajobraz. Niestety obuwie mielismy troche nieodpowiednie na dalsze brodzenie po sniegu, wyszlismy zatem z powrotem na górna krawedz i obszernym kólkiem wrócilismy n parking. W drodze powrotnej do Cedar City zatrzymywalismy sie jeszcze wiele razy, to na olbrzymiej lace, wygladajacej jak zielone jezioro, to przy bystrym strumyku pelnym zóltych lisci jesiennych drzew, to przy kolejnych imponujacych formacjach skalnych i w sanktuarium orlów, w którym leczy i przygarnia sie niesprawne ptaki.
Na koniec tego fascynujacego dnia zwiedzilismy muzeum na Farmie Johnsonów w St. George, w którym zobaczylismy odciski stóp dinozaurów zyjacych w tym miejscu 195 – 197 milionów lat temu.
Ostatni dzien w Utah spedzilismy po raz kolejny w Parku Zions, a wydal nam sie on jeszcze piekniejszy. Byc moze dzieki ladnej, slonecznej tego dnia pogodzie. Az nam sie nie chcialo odjezdzac póznym popoludniem.
Wyjezdzajac ze Springdale tym razem skrecilismy na Droge Anasazi (nazwa plemienia Indian), na której koncu odkrylismy osiedle kilku domów usadowione na samym szczycie wzgórza z panorama na Zions. Co za lokalizacja na dom! Widoki pierwsza klasa. Zaparkowalismy tu samochód i poszlismy na niedlugi spacer, podziwiajac zachód slonca nad tym pieknym kanionem.
Stan Utah jest zachwycajacy, a my przeciez widzielismy tylko jego skrawek, ile jeszcze cudownych zakatków musi w sobie kryc...

Vegas Baby! 2009-11-11
W Las Vegas postanowilismy spedzic tylko jeden dzien, z pierwotnie planowanych dwóch, a pojechac za to do Doliny Smierci.
U obrzezy miasta znajduje sie baza Sil Powietrznych USA Nellis, przez co nad naszymi glowami przelecialo kilka samolotów F16.
W samym Vegas wiekszosc najwiekszych i najbardziej znanych kasyn ulokowana jest wzdluz glównej promenady: Las Vegas Strip (LV Boulevard). Jest to super – kiczowata, kolorowa, lsniaca tysiacem neonów ulica. Wieza Eiffela stoi tu kolo Wenecji (The Venetian), a zamek Ekskalibura miedzy piramida, Sfinksem, a Statua Wolnosci. Niektóre kasyna sa kolorowe, oplecione kolejka górska, a niektóre cale zlote. Weszlismy do Venetian, gdzie zobaczylismy gondolierów plywajacych po sztucznych kanalach pod niebem wymalowanym na suficie. Zagralismy na jednorekim bandycie (Mlong nawet wygrala 2 $, które od razu potem przegrala ;) ), zjedlismy ‘wloskie’ lody i wyszlismy na Strip. Przechadzajac sie tym bulwarem czlowiek atakowany jest zewszad reklamami przez glosniki, a wszystko jest tak skonstruowane, by przyciagalo wzrok w odpowiednia strone. Podlogi w kasynach wylozone sa bardzo kolorowymi wykladzinami, tak by oczy meczyly sie patrzeniem na nie, a sufity sa bardzo nudne – tak by wzrok byl caly czas na pozadanym poziome, to jest na maszynach i stolach do gry. Jedynym pokazem który faktycznie nam sie spodobal byl taniec fontann w rytm piosenki Sinatry przed kasynem Bellagio.
Innym kasynem, które zobaczylismy od srodka, dla porównania, byl Luxor. Tematyka egipska rodem z grobowców i brak okien daja dosc ponure i przygnebiajace wrazenie. Poczulismy, ze zwiedzania kasyn mielismy zdecydowanie dosc.
Pojechalismy wiec do Rezerwatu Przyrody Springs, o którym czytalismy w Internecie. Mialo bys to miejsce pokazujace jak zyc w srodowisku pustynnym, wykorzystujac dostepne zasoby i w zgodzie z przyroda, ale w sumie bardzo sie zawiedlismy. Oczekiwalismy rewolucyjnych rozwiazan wprowadzonych w zycie i mnóstwa ciekawych pomyslów. Zastalismy kilka przyjemnych, ale wysoce zwyczajnych ogródków, informacje wypisane na tablicach i przyklady materialów, jakie mozna uzyc alternatywnie do naturalnych, ale które nie przekonaly nas, by mialy byc przyjazne srodowisku. Czy wylozenie podwórka plastikowa trawa to posuniecie ekologiczne? A moze by tak pokazac kilka ogródków pustynnych, oszczedzajacych cenna wode a wykorzystujacych lokalne zasoby i rosliny? Nic takiego nie widzielismy, bylo niby kilka kaktusów, ale ledwo widocznych spod dekoracji na Halloween. Do tego zgorszyl nas juz calkowicie plastikowy plot ogradzajacy cala wystawe, wielkie reflektory swiecace nad parkingiem w bialy dzien oraz przymusowe wyjscie przez sklep z pamiatkami. Wszystko to zakrawalo na jedna wielka hipokryzje, na pewno nie warta 17 $ za wstep!
Ogólnie Vegas jest moze i ciekawe, ale to nie nasze miejsce…

Dolina Smierci 2009-11-11
W drodze z Las Vegas do Doliny Smierci rozpetala sie wichura, która po kilku kilometrach (czy powinnismy napisac ‘milach’? ;) ) zostawilismy za soba, ale która caly czas deptala nam po pietach. Po skrecie z Baker w Kalifornii w kierunku na nasz dzisiejszy cel widzielismy przed soba dluga, pusta, znikajaca na horyzoncie droge i taka sama za nami - tyle ze znikajaca w zamieci piaskowej. Czulismy sie jak u kranca cywilizacji.
Jazda troche sie nam dluzyla, pewnie glównie przez niezmienny krajobraz, który choc ciekawy (pustynny ze skalami i wzgórzami w tle), godzinami wydawal sie taki niezmienny. W radio puscilismy sobie muzyke country, bo choc nie specjalnie przepadamy, to wydala nam sie, glównie z nudów, strasznie na miejscu ;). Ostatnim ludzkim osiedlem przed sama Dolina bylo Heath Valley Junction. Miejscowosc wygladala jak zapomniane przez swiat miasteczko z lat 50-tych: jeden bar, jedna stacja benzynowa, zamkniety motel z oknami zabitymi deskami, starenka ciezarówka rdzewiejaca pod drzewem i kilka przyczep kempingowych.
Pani na stacji benzynowej trzy razy zapytala nas ‘jak nam dzis leci’. Za kazdym razem lecialo nam ‘swietnie’.
Wreszcie dotarlismy do celu. Juz u samego wjazdu do Doliny bylismy zachwyceni. Widoki byly bardzo surowe i bardzo piekne przez cala jej dlugosc. W punkcie widokowym Zabrskie Point ukazaly nam sie skaly zlozone z róznokolorowych warstw. Dalej widzielismy wawozy, okresowe slone strumyki, popekane na sloncu, bialo zabarwione sola dno wyschnietego jeziora. Jest to najwieksza depresja Ameryki Poludniowej (86 m ponizej poziomu morza) i jedno z 14 najnizej polozonych miejsc na swiecie. Jest tez najbardziej suchym miejscem na tym kontynencie i jednym z najgoretszych na calej kuli ziemskiej. Temperatury siegaja tutaj ponad 50 stopni Celsjusza. Wiec chyba mielismy szczescie, ze tego dzis bylo tylko okolo 25 stopni (C).
Nazwe swa Dolina zawdziecza pierwszym osadnikom, którzy przybyli tu w czasach goraczki zlota i ledwo uszli z zyciem z powodu braku wody pitnej i skwaru.
Najpiekniejszym miejscem wydala nam sie tzw. Paleta Artystów: wymyslne, wielokolorowe (zólto – brunatno – czerwono – fioletowo – zielone) formacje skalne, prezentujace sie niesamowicie na tle czystego, blekitnego nieba. Piekne. Duze wrazenie robi tez wyschniete jezioro Badwater z wielkimi, popekanymi platami ziemi, bialymi w srodku od soli. Wysoko, wysoko na skalach nad naszymi glowami widzielismy namalowana biala linie, wskazujaca poziom morza. Podobnie do Badwater wyglada Pole Golfowe Diabla, z takimi samymi zeschnietymi brylami, jedynie nieco mniej zasolonymi.
Dolina Smierci jest bardzo wyjatkowym miejscem, zdecydowanie wartym nadrobienia kilkudziesieciu kilometrów, by je zobaczyc.
Nam droga powrotna z Doliny dluzyla sie nieporównywalnie bardziej niz do niej, bylo w koncu juz ciemno, pustynna monotonia zastapila wiec ciemna pustynna monotonie. Ale do Sun City w Kalifornii dotarlismy szczesliwie jeszcze tego samego wieczoru.

Kalifornia: opuszczamy piaty kontynent 2009-11-11
Ostatni dzien w Kalifornii spedzilismy na robieniu wszystkiego i niczego. Bylismy na zakupach, na spacerze po okolicy, cos zjesc, znów na spacerze… Wszedzie, byleby tylko nie zaczac pakowania sie i przygotowywania sie do wyjazdu, bo to oznaczaloby praktycznie koniec naszej wyprawy… Jeszcze tylko skok przez Atlantyk, krótkie wizyty w Anglii i Irlandii i… powrót do domu. Opuszczajac Ameryke, opuszczalismy piaty i ostatni kontynent na naszej trasie dookola swiata. Ladujac w Londynie kólko mialo sie zamknac.
Postanowilismy nacieszyc sie tym przedostatnim dniem w Ameryce i zostawic pakowanie na jutro. Tak tez zrobilismy, ale dzien nieublagalnie dobiegl konca i ani sie nie obejrzelismy, a juz jechalismy na lotnisko LAX w Los Angeles. Po drodze jeszcze podniósl nam sie poziom adrenaliny, poniewaz troche sie zgubilismy przegapiajac zjazd na lotnisko, ale stety czy niestety ;) – zdazylismy. Do zobaczenia Ameryko. Zdecydowanie do zobaczenia.
Po 10,5 godzinach lotu z Kalifornii wyladowalismy w Londynie. Poczulismy sie niesamowicie: okrazylismy swiat. Hura! Udalo sie, spelnilo sie nasze marzenie.
Bylismy bardzo szczesliwi i przekonani bardziej niz kiedykolwiek, ze wato jest marzyc, a to co niemozliwe, czasami moze stac sie mozliwym.
Spedzilismy niezliczona ilosc wspanialych chwil, poznalismy mnóstwo fantastycznych ludzi, od których tak wiele sie nauczylismy i zobaczylismy mase niesamowitych miejsc. Nigdy tego nie zapomnimy i zawsze bedziemy wracac pamiecia do tych wspomnien. Warte byly kazdego wyrzeczenia, kazdego grosza i kazdej minuty.
Poznalismy moze tylko mala czastke wielkiego swiata, ale odbylismy prawdziwie odkrywcza podróz w glab siebie samych. Przywiezlismy z niej, mamy nadzieje, pokore, wiekszy optymizm i otwartosc.
Ale nasz glód jeszcze nie zostal zaspokojony, to na pewno nie ;) .
Pobyt w Londynie spedzilismy na spotkaniach z naszymi przyjaciólmi.
Podobnie w Irlandii. Z powrotem w Limericku troche pospacerowalismy po miescie, bylismy w parku i nad rzeka, ale nie udalo nam sie wyrwac jeszcze raz nad ocean, lub gdzies w glab kraju. Innym razem.
W Krakowie wyladowalismy z mieszanymi uczuciami: jestesmy w domu, zobaczymy nasze rodziny i znajomych, ale to faktycznie koniec wyprawy. Jakbysmy dopiero wczoraj wylatywali z Balic.
Staralismy sie jednak nie popadac zbyt gleboko w melancholie. W koncu jestesmy wielkimi szczesciarzami, ze mielismy okazje okrazyc swiat, i to calo i zdrowo, a teraz bedziemy ogladac zdjecia, pokazywac je kazdemu, kto zechce ogladac i opowiadac. I wspominac, wspominac, wspominac…
Tylko ta pogoda, no…
Przymrozek? Jaki przymrozek? Jakie opony zimowe? Jaka kurtka?
Witaj Polsko, troche tesknilismy. ;) Troche.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Podzielam zdanie poprzedników. Znakomita, godna pozazdroszczenia wyprawa - w szczególności duże wrażenie zrobila na mnie Nowa Zelandia i Rarotonga (która klimatem przypomniała mi niektóre miejsca na Hawajach). Szkoda, że gdy przejeżdżaliście przez Kayentę nie starczyło Wam czasu na Monument Valley, które jest tuż tuż... No, ale zdrugiej strony - choćbyś chciał - to i tak wszystkiego się nie da zobaczyć. Pozdrawiam.
-
NIesamowita wyprawa. Brawo, zyc nie umierac...lapac chwile i cieszyc sie tym co mamy na swiecie. Swietne ujecia ,fantastyczne opisy, do czytania w paskudne zimowe polskie dni, albo na plazy w Miami. Za tydzien lece do Malezji i wydrukowalem cala wyprawe bede mial co czytac w samolocie. Gratulacje.
-
uf... to daliście po robocie :))) Przeczytałem parę fragmentów, rzuciłem okiem na parę wybranych fotek (ha! na nasze warunki klimatyczne i porę roku najlepsze są te z ciepłymi morzami i palmami! :D)), ale obiecuję zasiąść do tej podróży, przeczytać i przejrzeć całą na raz :)
Naprawdę świetną wędrówkę sobie załatwiliście:)) zazdraszczam :)
Pozdrówki :)
Krzysiek -
Czesc Andrzej-mkb! O Ann Butcher zjedzonej na Wyspach Cooka nie slyszelismy, moze nie chcieli sie chwalic ;)))
Dzieki wielkie za oferte z pomoca w zwiedzaniu, jak nas przywieje w okolice (Wschod, tak? Polnocny czy poludniowy?), to na pewno skorzystamy :). -
Cześć! Dodam jeszcze, że mogliście wspomnieć, a chyba nie wspominaliście, że na Rarotonga, koło budynku klubu jachtowego jest grób białej kobiety Ann Butcher, która przeszła do historii jako ostatnia biała kobieta... zjedzona na wyspach Cooka w 1812 roku (chyba) !!! :-))). Wy jak mi się wydaje wróciliście w pełnym składzie??? :-))).
Jak będziecie zwiedzać jeszcze Stany to się odezwijcie, może będę mógł w czymś pomóc!! :-)) -
Wszystkim naszym drogim czytajacym, komentujacym i wedrujacym z nami poprzez bloga dookola calego swiata:
SERDECZNIE DZIEKUJEMY!!!
Jestescie swietni, dodawaliscie nam jeszcze wiecej motywacji, a Wasze cieple slowa niosly nas dalej i dalej.... DZIEKUJEMY. -
Milanello80 - dzieki!!! :) A braki zdjeciowe nadrabiamy! :) I masz racje, glowa teraz pelna wspomnien, ciezko zejsc na ziemie z chmur czasami ;) -
Dzieki Andrzejmkb. A na Wschod USA moze jeszcze kiedys zajrzymy :). Ach, tyle jest pieknych miejsc na swiecie...
-
Fajny opis! Fajną wycieczkę sobie zrobiliście! Szkoda, że ni zajrzeliście trochę dalej na wschód w Stanach! - Też ciekawie!! Pozdrawiam!!
-
ale macie tematów do opowiadania po powrocie. Nic tylko pozazdrościć. Świetna ta Wasza wyprawa była. Wrażenia pozostaną na całe życie. Tego nic z głowy nie wymaże. A gdzie macie kochani zdjęcia z ostatnich etapów wyprawy ?
P.S. jest raj na ziemi, wszędzie tam gdzie nam dobrze :) -
kolejne piekne spostrzeżenia z Waszej podróży. Szczególnie chłonąłem Wasze entuzjastyczne odczucia z Abel Tasman PN. Super. Teraz uderzacie w moim odczuciu w jeszcze bardziej magiczne miejsca. Zawsze marzylem o Wyspach Pacyfiku :)
-
Dzieki wielkie Milanello80.
A Nowa Zelandia... jak marzenie! :) -
A Nowa Zelandia... Już czekam n a Wasze odczucia :0
-
śnijcie tą swą podróż , a nam wrzucajcie zdjęcia i nowe relacje :D
-
To bardzo miłe Rebel Girl, dziękujemy i czujemy się zaszczyceni :). Super, że blog się podoba, wielki to dla nas komplement. A bawimy się w rzeczy samej świetnie, nudzić się nie da, aż czasem szkoda tracić czas na sen!
Moc pozdrowien!
-
o, monster trucks - te, co house je uwielbia?? ;)))
a wyprawa doskonała, świetnie blogujecie (nie szkodzi, że nie zawsze na czas) i widać, że naprawdę dobrze się bawiliście. nic dziwnego - wydajecie się naprawdę przesympatyczni! ;) żałuję, że mam tak mało czasu, że mogę sobie pozwolić jedynie na czytanie z doskoków ;) pozdrawiam! -
Ojejku, to już nie jesteście ani trochę w Azji? ;) Ale macie ciepło, i dobrze się bawicie, to super, tak trzymać! Czekam na dalsze relacje z waszej wielkiej przygody (WWP). Pozdrowionka i trochę złotych liści (wirtualnie)
-
ooo... czyli będą fotki łódeczek? :D :D :D
have fun! :D pozdrawiam :) -
Droga Slawannko, ślicznie dziękujemy za pozdrowienia i pamięć!
Jesteśmy teraz w Kalifornii, w Sun City koło LA. Także aż wstyd się przyznać, ale dalej cieszymy się słońcem, upałami (ponad 30 stopni) i bezchmurnym niebem :). No i taaaak, dobrze nam tutaj ;) – jak łatwo się pewnie domyślić. Bawimy się świetnie, jak cały czas zresztą przez ostatnie miesiące, gdziekolwiek by to nie było. A z aktualności: dziś pływaliśmy łódką po jeziorku Perris, delektując się chłodną bryzą i oglądaliśmy strasznie amerykański wyścig Monster Truck. Wrrrrrrr!
Ślemy jeszcze więcej gorących pozdrowień, ściskamy mocno! -
Longi kochane, jak Wam tam się żyje, gdzie teraz jesteście? Bo w sierpniu byliście w Wietnamie, w opowieści dotarliście do tego miejsca gdzie byliście wtedy kiedy was poprosiłam o opowiedzenie sytuacji, a teraz gdzie bawicie i co robicie? Dobrze Wam tam? Pewnie bajecznie... u nas zimno, paskudnie... Pozdrawiam mimo to cieplutko i życzę dalszej fantastycznej podróży!
-
hmm.. co do oclenia ciepła... ostatnio słyszałem o wprowadzaniu podatku za deszczówkę...
witamy w kraju absurdów ;P
Pozdróweczki :)) -
Dziękujemy bardzo!
Faktycznie, co chwilę sobie przypominamy, że w Polsce już jesień i nie możemy się nacieszyć upałami. Postaramy się spakować trochę ciepła i słońca na wynos i przywieziemy ze sobą (chyba że oclą, nie wiem ile ‘na głowę’ można wwieźć?) ;)))
Tym czasem przesyłamy jeszcze więcej baaaaaaaaardzo słonecznych pozdrowień! -
Znowu tu zajrzałem.. Też - podobnie jak Sławannka - rozmarzyłem się... Za oknem zimno, wietrznie (dobrze że śnieg już nie sypie), a tu - ciepła Tajlandia, RPA.. Ach... :D Wasze podróże są świetną odskocznią od zimnej codzienności :) Dobrze też ujrzeć wymarzoną zieloną Irlandię, mimo iż nie tropiki, to jednak cieplej ;)
Pozdrawiam :) -
Jak pomyślę, że w tej chwili, ile - dziesięć minut temu, będąc w tym otoczeniu o którym opowiadasz napisałaś to co napisałaś i ja to czytam tutaj teraz, o mojej dziewiątej wieczorem to - to - to po prostu nie mam słów... Trudno mi uwierzyć, że to możliwe... Nieprawdopodobne! Fantastyczne że możecie tam być i że ja mogę jakby być tam z Wami!
Dobranoc, pchły na noc! :)
PS Moja córka z mężem była w lutym w Wietnamie więc odrobinkę potrafię sobie wyobrazić, choć ... i tak jest to niezwykłe! -
Motyle… O kurcze Atamanek, a my zrezygnowaliśmy z pójścia na farmę motyli w Penangu, kiedy tam byliśmy. Teraz to już trochę daleko… Ale może jeszcze jakieś napotkamy.
-
;) Ależ oczywiście, proszę bardzo:
W tej chwili jesteśmy w Da Lat, wietnamskim mieście w Regionie Płaskowyżu Centralnego na wys. 1500 m npm. Z powodu wysokości jest cudownie chłodno. W tym momencie jest 1.50 w nocy, więc jesteśmy już w pokoju hostelowym i jest ciemno, ale normalnie przed oknem mamy zbocze zabudowane kolorowymi, bardzo wąskimi - ale wysokimi domami. Dookoła góry i pagórki najczęściej przykryte kołdrą z chmur. Dźwięki to istna kakofonia klaksonów niezliczonych motorów i skuterów. Poza miastem: głęboka cisza przerywana śpiewem ptaków. Zapachy: jedzenie sprzedawane z przewoźnych straganów, przyprawy. Kolory: istna feria wszystkich kolorów tęczy w mieście (szczególnie na bazarach), a poza nim: nieskończona zieleń, ciemna i mokra.
A marzyć… zawsze warto! Kto wie co się może spełnić… Życzę więc dobrej nocy i spełniania marzeń. :)
-
nie kuś, nie kuś! Choćbym nie wiem jak chciała to niestety, marzenie pozostaje marzeniem - i dzięki Wam mogę sobie marzyć! Niech Wam się tam fantastycznie spełniają marzenia!
Napisz proszę, tak dla wyobraźni - gdzie dokładnie w tej chwili jesteście, co macie przed sobą, dookoła, jakie dźwięki, jakie zapachy, jakie kolory, jaka pora dnia - proszę!!! -
A ja poprosze o motyle :)
-
Dzięki wielkie Slawannka :)!
To może rzuć tą robotę i dołącz do nas, hmmm?! :) -
Longi kochane, taż ja mam robotę do zrobienia, a tu nic, tylko muszę czytać i czytać o tym Waszym Dookoła Świata, a potem odpływam...
-
ahhhhh! ++++++++++++++
-
Włączyły mi się marzenia ... te z natury niezrealizowalnych ... nie budźcie mnie....
-
piękna wyprawa - godna pozazdroszczenia - foteczki również super
-
No to bardzo sie cieszymy :). Pozdrowienia dla wszystkich, juz z Azji :)
-
jest co czytać i będę wracał.... :)
-
Jak na razie przeczytałam, z wypiekami na twarzy, po troszkę będę oglądać zdjęcia. Życzę fantastycznej podróży, spełniacie marzenia wielu z nas, a w każdym razie moje:) Trzymam kciuki i będę tu zaglądać często!
-
nie wiem zupełnie, jak to się stało, że ta podróż nie miała dotąd ani jednego plusa! moim zdaniem to skandal! ;)
pozdrawiam, trzymam kciuki i obiecuję zaglądać ;) -
Dziekujemy za zyczenia. W Irlandii bedziemy jeszcze w pazdzierniku, wiec nic straconego ;)
-
Powodzenia w Waszej wyprawie, będę śledził Wasze wojaże :)
Byłem niedawno w obu miejscach w Irlandii, które tu opisaliście. Moim zdaniem gospodarz Was trochę zwiódł. Klify Moheru są zdecydowanie piękniejsze, zwłaszcza, gdy przejdzie się całą 8 km trasę wzdluż nich, w szczególności o zachodzie słońca :) I to w stosunku do nich należy używać epitetu sławne. Te w Kilkee aż takiej legendy nie mają :) -
powodzenia :) życzę pięknych i niezapomnianych wrażeń :)
-
Ależ oczywiście! :)
-
"moje " samoloty wycięło :( Dobrze, że pamiętacie :) Duże lubimy :)
-
Dzięki wielkie! Obiecujemy zdjęcia z krajobrazami - w tym morskimi, żaglówkami, samolotami... Okazji powinno nie brakować ;)
-
O.. to mnie się podoba... na samym początku konkretne rady co i jak - szczepienia, bilety itd :)
To ja poproszę o morskie widoczki, z portami i żaglóweczkami :))) Jak się napotka - to również z wielkimi żaglowcami :D
Powodzenia życzę, bezpiecznej i satysfakcjonującej podróży :)) Trzymam kciuki :) -
Bardzo, bardzo dziekujemy :) !
-
powodzenia w podrozy ;))))
-
a ja liczę na krajobrazy - niech też z tego wyjazdu coś mam :)))
powodzenia!!!